Podróż z koronawirusem w tle

Strach, który chwilami ociera się o granicę paniki. Przed przekroczeniem tej granicy powstrzymuje jakaś wewnętrzna siła, która każe działać, racjonalizować i popychać do zrobienia kolejnego kroku. Kroku ryzykownego, chwiejnego i niepewnego. Blisko kresu opanowania, daleko możności zbliżenia się do realnej granicy wyznaczonej administracyjnymi decyzjami. O tym, jak wyglądała nasza ostatnia podróż, podczas której czuliśmy na plecach ciężki oddech koronawirusa… 

podróż w czasach pandemii koronawirusa - kolejka samochodów na granicy niemiecko-polskiej w Słubicach

Dezinformacja i dezorientacja. Śledzenie doniesień medialnych i jednoczesne pragnienie, by się od nich zupełnie odciąć. Uciec od tej irracjonalnej rzeczywistości. Jakże chciałoby się, by wszystko okazało się spektaklem, by wróciło na strony książek – tak dobrze znanych, pochłanianych w czasach bezpiecznych i pewnych. Niech to wszystko znów trafi między rozdziały powieści skreślonych przez noblistów, filozofów i kreatorów światów powołanych do życia przez twórców z bogatą wyobraźnią. Na biblioteczne półki, akademickie sale, do szkolnych testów sprawdzających znajomość klasyki literatury. A świat niech wróci do swych ram.

Może daleko było mu do doskonałości, dużo wymagało w nim korekty, ale ten obecny kształt świata totalnie zaskoczył, przeraził, zmroził. Szymborska kiedyś pisała o ponownym „obmyślaniu świata”, jego drugim wydaniu – poprawionym. Ten jednak jest niechcianą erratą, na której dołączenie do stopniowo poznawanej fabuły życia nie byliśmy gotowi. Dzielimy się naszymi ostatnimi doświadczeniami wiążącymi się z życiem w podróży, w które zakradł się strach, niepewność i konieczność przewartościowania – chyba wszystkiego….

Luty, czyli zagrożenie oddalone

W połowie lutego pakujemy plecaki. Ruszamy na kolejny house sitting. Do domu, który poznaliśmy w ubiegłym roku, gdzie czuliśmy się beztrosko i szczęśliwie. Francuska wioska z jedną małą piekarenką i sklepem z wyrobami mięsnymi (który jednak omijaliśmy, decydując się na wegetariańską przygodę). Poczta, biblioteka, szkoła, apteka, mała knajpka i kilkadziesiąt domków z drewnianymi okiennicami targanymi wiatrem, który jest znakiem rozpoznawczym tego miejsca.

Centrum miejscowości wyznacza położony na wzgórzu XVIII-wieczny zamek otoczony rozległymi prywatnymi lasami i łąkami. A w zamku, poza historycznymi wnętrzami ozdobionymi dziełami sztuki, czeka na nas pocieszny psiak Nobel. To z nim podczas ostatniego pobytu zdążyliśmy się zaprzyjaźnić. I za nim chyba najbardziej tęskniliśmy. Jest też dumna kotka Lady Blue i trzy kury, z których jedna wyróżnia się barwnym upierzeniem i imieniem nadanym przez właścicielkę. To kolorowa Frida Kahlo, która wydaje komendy swoim towarzyszkom w kurnikowym królestwie.

Mur, który dzielił świat

Zanim jednak trafiamy do tego sielskiego miejsca, zatrzymujemy się na kilka dni w Berlinie. Niemiecka stolica od lat tkwiła na naszej podróżniczej mapie niczym nieodkryta biała plama. Paradoksalnie, bowiem spośród europejskich metropolii to do niej mieliśmy najbliżej, biorąc pod uwagę fakt, iż nasze stacjonarne życie toczyło się od lat w Poznaniu. Trafialiśmy zatem do wielu odległych stolic, wyznaczając podróżnicze szlaki z dala od Berlina. Zawsze mówiliśmy sobie: to tak blisko, rzut kamieniem, będzie czas i okazja. No i przez lata nie było.

Teraz jednak, gdy nasi najbliżsi przyjaciele przenieśli swoje życie z Malty do Niemiec, nadeszła ta właściwa pora na eksplorację. Jedziemy autobusem na spotkanie z miastem, które znamy z obrazów filmowych, kojarzymy z piosenką Big Cyca, sceną techno i kadrami z filmów dokumentujących zburzenie muru dzielącego wcześniej dwa światy.

pocałunek Breżniewa i Honeckera na murze East Side Gallery w Berlinie

Wyjeżdżając z Polski, śledzimy doniesienia medialne na temat rozprzestrzeniającego się koronawirusa z Chin. Nie ma w nich jeszcze nic niepokojącego, alarmującego i powstrzymującego przed wyjazdem. Jedynie sugeruje się, by ograniczać wyjazdy w niektóre rejony Włoch, gdyż epidemia znalazła tam podatny grunt. Nie są to restrykcyjne apele czy zakazy, które powstrzymywałyby przed wyjazdami. My jednak przezornie rezerwujemy bilet do Francji, który gwarantuje nam przejazd inną trasą, omijając słodką Italię.

Znośna lekkość bytu w Berlinie

W Berlinie spędzamy trzy dni. Odwiedzamy knajpki i muzea. Przemieszczamy się metrem wypełnionym mieszkańcami i turystami. Tradycja wychylania butelki piwka w berlińskim metrze ma się dobrze. Za każdym razem, gdy wsiadamy do pojazdu, dostrzegamy pasażerów popijających browarki. Pogoda nie krzyżuje nam też planów, by zaliczyć kilka sztandarowych miejsc w Berlinie.

Wszędzie tłok. Kolejka turystów do symbolicznego przejścia granicznego – Checkpoint Charlie. Każdy chce pstryknąć fotkę, nie zdając sobie sprawy, że kontrola graniczna już za kilkanaście dni nie będzie czymś egzotycznym, a stanie się koniecznością. Zaliczamy też inne typowe atrakcje Berlina, które z perspektywy kolejnych tygodni nabierać będą innego znaczenia. Przy Bramie Brandenburskiej stacjonuje półnagi działacz ekologiczny, który prezentuje swój manifest w dość kontrowersyjny sposób. Spacerujemy wzdłuż pozostałości Muru Berlińskiego, przyglądając się sztuce ulicznej pod gołym niebem – East Side Gallery. Sporo czasu spędzamy w muzeum Futurium, zafascynowani projekcjami przyszłości.

brama brandenburska w Berlinie i nagi aktywista

Koronawirus w tle

Berlin daje nam jednocześnie lekcję historii, cofając w czasie do europejskiego porządku podzielonego żelazną kurtyną, ale też rozbudza wyobraźnię, wskazując ścieżkę rozwoju technologicznego, którym cywilizacja już podąża. Najbliższe tygodnie pokażą, jak los zakpi z niezachwianej wiary w pozornie uporządkowany świat, którego mieszkańcy nieustannie pragną się rozwijać…

W trakcie tych trzech dni w Berlinie widzimy jednego człowieka w maseczce. Miasto oddycha pełnymi płucami. Jeszcze. Gdzieś pomiędzy zaliczaniem kolejnych atrakcji – czytamy newsy tak niewiele mające wspólnego z otaczającą rzeczywistością. Rozmawiamy o koronawirusie – wszystko to jednak wydaje się tak odległe i trochę nierealne… Nasza przyjaciółka opowiada o swoim berlińskim szefie, który zamówił dla siebie zapas maseczek, pomijając swoich pracowników. Stanowi to jednak zaledwie dygresję w rozmowach na inne tematy.

Bez obaw w stronę Francji

Gdy pakujemy się do autobusu zmierzającego w stronę Lyonu, żegnamy się z kumplem, umawiając na kolejne spotkanie w czerwcu – w drodze powrotnej z zamku, po zakończeniu 3-miesięcznego house sittingu. Przed nami setki kilometrów. Przystanki na trasie do Francji. I wiadomości wysyłane przez WhatsApp od właścicieli zamku z pytaniami podszytymi lękiem: czy przypadkiem nie jedziemy przez Włochy i czy nie jesteśmy chorzy? Informujemy o trasie przejazdu. Zapewniamy o dobrym stanie zdrowia, przestrzeganiu zasad higieny i wzmożonych środkach ostrożności. Nadal jednak temat wirusa w Europie traktujemy w kategoriach odległego zagrożenia. W myśl zasady: „przecież mnie to nie dotyczy”. W autobusie żaden z pasażerów nie ma maseczki. Podobnie sprawa ma się z kierowcami. Gdy zza szyby autokaru przyglądamy się mijanym miejscom – nie dostrzegamy niczego niepokojącego.

kawiarnie pełne ludzi Lyon

Niezakłócony rytm życia w Lyonie

Docieramy na dworzec Lyon-Perrache. W ogromnym tłumie ludzi mija nas jeden Azjata w maseczce ochronnej. Dworcowe knajpki i sklepiki pełne ludzi. Zamawiamy Ubera, by dotrzeć na miejsce, z którego ma nas zabrać kierowca Blablacara. Zza szyby samochodu przyglądamy się tętniącemu życiem miastu. Gdy wysiadamy w wyznaczonym miejscu, okazuje się, że jest jeszcze trochę czasu. Idziemy więc na espresso do małej kawiarni i cierpliwie czekamy. Większość stolików wokół nas zajmują lyończycy, którzy umówili się na filiżankę kawy i garść ploteczek. Niektórzy dyskretnie szepczą, schylając głowy nad filiżankami, inni trzymają się za ręce i spoglądając sobie w oczy wymieniają intymne wyznania, inni głośno wyrażają swoje emocje przerywając je radosnym śmiechem. 

W wyznaczonym czasie podjeżdża Dimitri, któremu towarzyszy pasażerka wysiadającą nieco wcześniej niż my. Dimitri niestety nie mówi po angielsku, a nasz francuski ogranicza się do niezdarnych kilku zwrotów grzecznościowych. Migowo dogadujemy się jednak w kwestii dotarcia na miejsce. Kierowca nadrabia parę kilometrów, by nas podrzucić do Sainte-Feyre.

Znów w zamku

Docieramy na miejsce. Zanim przekroczymy dobrze znaną bramę odgradzającą zamkowy teren, wskakujemy do piekarni, gdzie zaopatrujemy się w chrupiące bagietki. Czujemy się jak u siebie – przecież nie minęły nawet trzy miesiące, gdy opuściliśmy to miejsce. Różnicę stanowi tylko pogoda – teraz czuje się już wiosnę w powietrzu. Ileż to planów wiążemy z wiosennymi miesiącami w tej uroczej francuskiej wiosce. Długie spacery z Noblem, porządki w ogródku, poznawanie rozkwitających okolic Sainte-Feyre. Głowy pełne planów i pomysłów na zwiedzanie Owernii…

Powitanie przebiega inaczej niż poprzednim razem. Wyczuwa się dziwny dystans. Coś wisi w powietrzu. Klucz przekazuje nam mąż właścicielki, z którym komunikacja w języku angielskim ogranicza się do kilku prostych zwrotów. Kwaterujemy się w domku strażnika – tuż przy bramie wjazdowej na teren zamkowy. Do momentu, gdy właściciele nie opuszczą zamku, to ma być nasze lokum. 

Wieczorem idziemy się przywitać z właścicielką, z którą wcześniej mieliśmy świetny kontakt. To ona zresztą po naszym ostatnim pobycie już po tygodniu się z nami skontaktowała, pytając o naszą „house sittingową dostępność”. Zaprosiła nas do zamku, proponując półroczny pobyt. Obawialiśmy się jednak, ze sześć miesięcy w jednym miejscu, już w letnim okresie, może nas zmęczyć i zanudzić. Dlatego postanowiliśmy powtórzyć 3-miesięczną opiekę nad zamkiem, zobowiązując się do pobytu do końca maja. Referencje wystawione po ostatnim pobycie były pełne pochwał i zapewnień o przewyższającym oczekiwaniu zadowoleniu z wywiązania się z obowiązków. Ale…

Marzec, czyli coś wisi w powietrzu…

Teraz jednak atmosfera jest pełna napięcia, a właścicielka zasypuje nas wyliczanką frustracji i pretensji. Jest zdenerwowana. Absurdalna lista zarzutów, której nie czujemy się adresatami, buduje ścianę między nami. Komunikacja nie jest najlepsza. Czeka na nas sporo niespodzianek, które rzucają cień na dalsze dni. Właściciele zmieniają swoje plany. Okazuje się bowiem, że wirus zaczął już zamykać możliwości swobodnego i nieograniczonego podróżowania. A w związku z dynamiczną sytuacją właściciele muszą zweryfikować projektowane wojaże. Tak więc zapowiadają, że zamiast planowanych Wietnamu, Włoch i Stanów jadą na razie na dziesięć dni do drugiego domu – w Paryżu, po czym wrócą do zamku na krótki czas. I podejmą decyzję, co dalej.

tablica wjazdowa do francuskiej wioski Sainte Feyre z widokiem na zamek w tle

Zostajemy w zamku, który znamy już od podszewki. Zaskakuje nas jednak chaos. Walizki pozostawione niemal we wszystkich pomieszczeniach. Przedmioty, które rzucone i pozostawione w różnych miejscach sprawiają wrażenie jakby bezskutecznie szukały dla siebie przeznaczenia. Jakby bezradnie czekały na decyzję, co dalej. I my także w tym stanie wyczekiwania pozostajemy. Od pierwszych chwil nie czujemy się komfortowo. Znane miejsca, które jeszcze trzy miesiące temu traktowaliśmy jak przyjazny dom – teraz sprawiają wrażenie obojętnych, a czasem wrogich wobec naszej obecności. Jedyne, co się nie zmieniło – to czułość i bezinteresowna miłość bijąca od Nobla, który nie odstępuje nas na krok. Osładza nam to poczucie obcości i znalezienia się w nieodpowiednim miejscu i niewłaściwym czasie.

Dylematy…

Przez dziesięć dni spędzonych na wyczekiwaniu na powrót właścicieli bijemy się z myślami, prowadzimy wewnętrzną batalię na chłodne argumenty i emocjonalne przeczucia. Wywiązać się z kontraktu i pozostać przez najbliższe trzy miesiące w tej izolacji? Znosić kaprysy i humory właścicielki? Zerwać umowę opieki nad domem i zwierzętami, by wrócić do kraju?  Poszukać innej oferty house sittingu? I co dalej?

Tło pola walki w naszych umysłach stanowią internetowe newsy na temat rozprzestrzeniającego się wirusa. Ton tych doniesień z dnia na dzień staje się coraz bardziej poważny. Cały czas mamy też kontakt z naszymi przyjaciółmi z Poznania, którzy relacjonują kolejne kroki administracyjne mające uchronić przed epidemią. Wydaje się jednak coraz bardziej, że nie chodzi już o ochronę, ale zminimalizowanie zagrożenia. Zagrożenia, z którego powagi jeszcze nie zdajemy sobie sprawy…

Chaos informacyjny kontra francuskie realia

Nerwowość doniesień z kraju i kolejnych państw, w których pojawiają się pojedyncze przypadki zachorowań kontrastuje z francuską rzeczywistością, w której tkwimy. Ani w Sainte-Feyre, ani w pobliskim mieście Gueret, do którego jedziemy na większe zakupy do marketów, nie ma symptomów społecznego wirusa. Na ulicach ludzie wylewnie się witają, cmokając w policzki, ściskając dłonie i bez dystansu wdając się w pogawędki. Przed kawiarniami wystawione są stoliki, które nie świecą pustkami. Mieszkańcy przy filiżankach espresso i croissantach łapią pierwsze marcowe promyki słońca.

Żadnych środków ostrożności: maseczek, rękawiczek, komunikatów o wirusie w miejscach publicznych, fizycznego dystansu między ludźmi. Podglądamy, rozglądamy się i wyglądamy jakbyśmy szukali dziury w całym. Bo Francuzi w przestrzeni publicznej nie okazują nawet cienia niepokoju.

Klamka zapadła: wracamy!

Oczekujemy na przyjazd właścicieli. Planujemy z nimi spokojnie porozmawiać o ewentualnym skróceniu pobytu. Niestety, komunikacja w nerwowej atmosferze nie sprzyja rozwiązaniu problemu. W związku z tym podejmujemy szybką decyzję i przystępujemy do działania. Jest wtorkowy późny wieczór. Po zdawkowej wymianie zdań z właścicielką, która nie miała ochoty na rozmowę i niestety, bez możliwości pożegnania z Noblem, idziemy do domku strażnika. Błyskawicznie wyszukujemy najszybsze połączenia i rezerwujemy bilety.

Środa, 11 marca. Szef Światowej Organizacji Zdrowia Teodros Adhanom Ghebreyesus właśnie oświadcza na konferencji prasowej w Genewie, że epidemia SARS-CoV-2 może być określana jako pandemia. Narasta napięcie i niepewność. Wczesnym rankiem przekraczamy bramę i zaczynamy naszą odyseję.

zamek w sainte feyre i housesitting

Z Sainte-Feyre nie jest wcale łatwo się wydostać. Wykaz połączeń autobusowych okazuje się nie mieć zbyt wiele wspólnego z rzeczywistością. Nic nie nadjeżdża. Z pomocą przychodzi młody Francuz, który podjechał na pocztę, by po chwili wracać do Gueret, czyli miejsca, z którego mamy zarezerwowany przejazd Blablacarem. Ładujemy plecaki do bagażniki i korzystamy z życzliwości przygodnego znajomego. W Gueret robimy mały spacer z plecakami do hotelu, który stanowi punkt startowy dalszej podróży. I znów przyglądamy się codzienności, w której nie ma nic niepokojącego. Kawiarenki, towarzyskie pogaduszki, uściski i wiosenne radosne uniesienia.

A życie toczy się bez zmian…

W hotelowej restauracji znajdujemy komfortowe ustronie, zamawiamy kawy i przeczesujemy internet. Atakują nas nagłówki alarmujące o epidemii, która zatacza coraz szersze kręgi. Już nie tylko włoskie regiony są zainfekowane, ale napływają dramatyczne doniesienia z innych części Europy. W Polsce pojawiają się pierwsze zakazy, konkretne działania mające ochronić przed rozprzestrzeniającym się wirusem. Są pierwsze osoby, u których zdiagnozowano chorobę. Pojawiają się zapowiedzi zamknięcia szkół, teatrów, ograniczenia pracy placówek handlowych. Łączymy się z naszymi przyjaciółmi z Poznania. Ich bezpośrednia relacja zaczyna brzmieć coraz bardziej dramatycznie. Starają się być wyważeni, ale trudno im odnaleźć spokojny ton narracji.

Tymczasem w restauracji zaczyna być coraz tłoczniej. Zbliża się „happy hour”, podczas której można skorzystać z bogatego bufetu śniadaniowego w promocyjnej cenie. Niemal wszystkie stoliki w błyskawicznym tempie wypełniają się gośćmi. Słyszymy strzępy rozmów utrzymanych w pogodnym, beztroskim tonie. Widzimy ludzi, którzy się ściskają i wymieniają powitalne całusy. W pewnym momencie i do nas niespodziewanie podchodzi znajomy – to Claude, ogrodnik zamkowy, który przyszedł się wylewnie przywitać i serdecznie pogawędzić. Potem zaczepia nas dziewczyna, która okazuje się być również pasażerką Blablacara, którym będziemy zmierzać w stronę Lyonu.

Tym razem nie dajemy się już tak zaskoczyć jak Claude’owi. Świeżo po kolejnej porcji przerażających doniesień już nie tylko z Włoch, stwarzamy dystans. Staramy się nadrobić to pozornie beztroską konwersacją, ale brak wyciągniętej ręki na powitanie z naszej strony wywołał konsternację współpasażerki. Jak widać, Francuzi nie przejmują się ostrzeżeniami, z którymi my próbujemy się oswoić za sprawą relacji z Polski.

Punkt widzenia młodych Francuzów

Punktualnie pojawia się kierowca Blablacara i w komplecie ruszamy w kierunku Lyonu. Zarówno on, jak i współpasażerka są bardzo rozmowni. Bez problemu można się z nimi porozumieć po angielsku. Kiedy zatrzymujemy się na kilkuminutowy postój, poruszamy temat koronawirusa. Przez trzy godziny jazdy w ogóle ten wątek się nie pojawił. Reakcja naszych nowych francuskich znajomych dowodzi tego, że tutejsze media formułują komunikaty w zupełnie innym tonie niż w Polsce. Kierowca – student dziennikarstwa uspokaja, że zagrożenie nikogo z nas, obecnych podczas tej rozmowy, nie dotyczy:

– Nie ma się, czym przejmować. Przecież to wirus, który atakuje tylko osoby w podeszłym wieku.

– Jesteśmy bezpieczni. Młodzi ludzie są odporni. Wirus nas nie dotyczy – wtóruje mu dziewczyna, która lekceważąco traktuje ten temat.

Kiedy pytamy, czy we Francji nie zostaną wprowadzone jakieś restrykcje, są zdziwieni naszym pytaniem. Wyjaśniamy, że słyszeliśmy od przyjaciół i czytaliśmy w internecie, że planuje się w Polsce zamknięcie szkół, przedszkoli, uczelni, niektórych sklepów… Mówimy o tym, że w miarę możliwości pracownicy przechodzą na pracę zdalną, bowiem apeluje się, by zostawać w domu. Nasi towarzysze są zaskoczeni tak radykalnymi posunięciami i zapewniają, że we Francji jest bezpiecznie i nie ma się czym przejmować. Trochę nas to zbija z tropu, gdyż ich pewność i zgodność w wyrażonych opiniach tak bardzo kontrastują z tym, o czym czytamy w polskich serwisach informacyjnych.

Zbici z tropu wirusa

Nie wiemy już co myśleć o sytuacji. Z jednej strony statystyki i twarde dane, które pojawiają się w serwisach informacyjnych. Dramatyczne filmiki, wstrząsające zdjęcia, relacje włoskich lekarzy i pielęgniarek, wobec których nie sposób przejść obojętnie. Zapowiedź o środkach bezpieczeństwa podejmowanych przez Polskę. A z drugiej – otaczający nas Francuzi, którzy tłumnie wypełniają sklepy i ulice, czas wolny spędzają na spotkaniach z kawiarniach, spokojnie spacerują ulicami. Intuicja podpowiada nam, że decyzja o powrocie do kraju była słuszna. Czujemy, że powinniśmy się tam jak najszybciej dostać. Teraz jednak podążamy w kierunku Lyonu, gdzie mamy spędzić dwa najbliższe dni, zanim wsiądziemy do autobusu zmierzającego w stronę Poznania.

Kiedy wreszcie docieramy do Lyonu, kierowca instruuje nas, co powinniśmy koniecznie zwiedzić, w jakich restauracjach najlepiej się posilić, jakie kawiarenki są klimatyczne, a jednocześnie tanie. Współpasażerka opowiada nam o pięknym lyońskim parku de la Tete d’or i ogrodzie zoologicznym, w których znajdziemy na pewno odprężenie. Rekomendacje brzmią kusząco i oddalają znowu niepokój związany z epidemią.

My way…

Zarzuciwszy plecaki podążamy przed siebie, by znaleźć kafejkę, w której spokojnie wypijemy kawę i znajdziemy hostel w dogodnej lokalizacji – tak, by w piątek bez zbędnego włóczęgostwa dostać się na dworzec Perrache. Przemierzamy spory odcinek drogi, nieustannie mijając uśmiechniętych i pogodnych lyończyków. W końcu trafiamy do małej kawiarenki, która wraz z naszym przybyciem stopniowo zapełnia się gośćmi. W tle sączy się muzyka i nieco ironicznie odczytujemy słowa piosenki śpiewanej przez Franka Sinatrę:

And now, the end is near
And so I face the final curtain […]

I’ve lived a life that’s full
I’ve traveled each and every highway
And more, much more than this
I did it my way […]

Naprawdę coraz trudniej nam zespolić newsy o epidemii z tym, co nas otacza. To jakieś schizofreniczne rozdwojenie jaźni. Nie potrafimy pogodzić tych sprzecznych wizji wypełnionych skrajnie różnymi nastrojami.

Elektryzujące okolice

Deptakiem Victora Hugo zmierzamy do hostelu przy Placu Ampère. Mijamy liczne kafejki, sklepiki, bary. Z maleńkiego pokoju okno wychodzi wprost na plac ze statuą fizyka i matematyka André-Marie Ampère.

Zapada wieczór, a wokół pomnika gromadzi się mnóstwo ludzi siadających na ławeczkach, by wypić kawę i pogadać albo tak po prostu, by zaczerpnąć oddechu zapadającej nocy. W bramach moszczą sobie legowiska bezdomni. Jest ich tu kilku – widać, że każdy ma stałą miejscówkę, dobrze zagospodarowaną i wyposażoną w kubeczek, koc, śpiwór, a także papierowe torby. Dwie ławeczki należą do rezydujących tu typków spod ciemnej gwiazdy, którym towarzyszy kremowy labrador leniwie wylegujący się pośrodku zgromadzenia.

W pokoju otwieramy butelkę czerwonego wina, które taszczyliśmy ze sobą z Sainte-Feyre. Nie było leniwego czasu, by ją wypić w zamkowych komnatach. Teraz szarpiemy kawałki nieco wyschniętej bagietki, kroimy spory kawał sera i popijamy szklaneczką wina. Przychodzi czas na wieczorny przegląd prasy. I znów serwisy internetowe z Polski zasypują nas czarnymi scenariuszami wydarzeń, kronikami z pierwszych dni zarazy, liczbami zarażonych i zmarłych… Spojrzenie na ekran smartfona i zerknięcie przez okno na francuski bulwar to kolejny rozdźwięk. Zasypiamy ukołysani dźwiękami płynącymi z ulicy – głośnymi rozmowami prowadzonymi przez szukających nocnych rozrywek Francuzów. Nad ranem budzą nas francuskie piosenki śpiewane przez wracających z zabawy młodych ludzi.

Lyon nie widzi czarnych chmur 

Słoneczny i ciepły czwartek. Pogoda zachęca do leniwych spacerów, co obserwujemy rankiem, wyglądając przez okno w hostelu. Tłumy lyończyków i turystów na szerokim bulwarze. Stoliki kawiarenek stopniowo wypełniają się gośćmi. W pobliskim McDonaldzie tradycyjne kolejki fanów burgerów i frytek. Ławeczki rezydentów na placu Ampère’a zajęte. Labrador w swej leniwej pozie nie reaguje nawet na rozochocone gołębie, które bez obaw tuptają po placu, szukając okruchów bagietek i ciastek.

Idziemy na śniadanie do pobliskiej kawiarnio-piekarni. Właściciel lokalu w trakcie uczty przychodzi do naszego stolika, by sobie trochę pogawędzić i mianować nas „klientami dnia”, których ma w zwyczaju nagradzać lokalnym przysmakiem. Na naszym stoliku pojawia się talerzyk, a na nim faworki z Lyonu, zwane bugnes lyonnaises.

przysmak z Lyonu bugnes lyonnaises

Poranek w kafejce wydłuża się wraz ze wzbogacanym śniadaniowym menu, ale przecież nigdzie się nie śpieszymy. Planujemy wprawdzie zobaczyć kilka miejsc, ale nie mamy listy obowiązkowych atrakcji, które trzeba by odhaczać. Przystanek w Lyonie jest przypadkowy, a okoliczności wyjątkowe, więc nie zamierzamy się spinać. Jest już południe, gdy opuszczamy sympatyczny lokal i szeroką ulicą Victora Hugo idziemy przed siebie.

Lyon wskakuje na top listę 

Bez napiętego planu udaje nam się sporo zobaczyć. Stolica francuskiego regionu Owernii właściwie od pierwszych chwil pobytu wydaje nam się miejscem z pozytywnymi wibracjami. W promieniach marcowego słońca odwiedzamy rzymskie ruiny na zboczu wzgórza. Siadamy na widowni starożytnego teatru Fourviere, by wysłuchać spontanicznego koncertu dziecięcego – publiczność stanowią rodzice i krewni oklaskujący swoje pociechy.

Odwiedzamy średniowieczną Katedrę św. Jana, siedzibę arcybiskupa Lyonu. Wnętrze imponującej budowli wypełniają dziesiątki turystów. Jedna ze starszych pań pracujących w świątyni jako przewodniczka podchodzi, by zwrócić nam uwagę na szczególnie ciekawe miejsca. Starszych ludzi zwiedzających katedrę jest mnóstwo. Na ich widok przypominają się nam natychmiast komunikaty ostrzegające seniorów, by unikali wyjść z domu, gdyż to ich układ odpornościowy jest szczególnie podatny na niebezpiecznego wirusa. Czy otaczający nas ludzie o tym nie wiedzą? A może świadomie narażają się na niebezpieczeństwo? Czy igrają z losem? A może przekaz, który do nas dociera z Polski nie ma nic wspólnego z rzeczywistością?

Zatrzymujemy się w kilku miejscach, z których rozpościera się widok na miasto. Siadamy na ławeczkach w parkach. Alejki spacerowe spełniają swoje przeznaczenie – co jakiś czas mijają nas spokojni i pogodni przechodnie. Nie odnajdujemy na niczyjej twarzy śladu strachu czy paniki. W labiryncie uliczek przystajemy na moment, by sprawdzić na mapie swoją lokalizację. Natychmiast pojawia się towarzysz. To starszy pan w dresie i sportowych butach, który na moment przerwał jogging, by zapytać, czy może nam w jakiś sposób pomóc. Kiedy wskazujemy pożądany punkt wycieczki, nieco modyfikuje swoją trasę i towarzyszy nam w kolejnym odcinku wędrówki.

Czytanie murali

Ostatnimi miejscami, które chcemy zobaczyć w Lyonie, są jego słynne murale. Apetyt chcemy pobudzić chociaż kilkoma, które zostawiają nas w poczuciu niedosytu. Niedaleko brzegu rzeki Saony znajdujemy jeden z najbardziej charakterystycznych murali Lyonu – niesamowity Fresque des Lyonnais celebres. Na wyższych piętrach kamienicy uwiecznieni są artyści i naukowcy związani z przeszłością miasta, natomiast na parterze widać osoby kojarzone z czasami współczesnymi i dlatego sfotografowanie się na ich tle sprawia wrażenie bezpośredniego obcowania z nimi. Bez dystansu społecznego, o który apeluje się w związku z szalejącą pandemią…

Niedaleko budynku – na rogu Quai de la Pêcherie i rue de la Platière – kamienicę zdobią malunki kojarzące się z zasobną w woluminy biblioteką. Kiedy trafiamy w ten bibliofilski zakątek, zaczyna już zapadać wieczór.

Decydujemy, że skoczymy zjeść coś ciepłego, a potem skierujemy się w stronę hotelu, żeby ogarnąć się przed powrotem do Polski. Musimy też połączyć się z naszymi przyjaciółmi z Poznania, którzy zdają nam relacje z kraju. Kiedy słyszymy o mieście-widmie, zamkniętych lokalach, sklepach, szkołach, instytucjach kultury, o wykupywaniu towarów spożywczych i higienicznych, pustych półkach w sklepach – po raz kolejny nie możemy tego połączyć z rzeczywistością, w której jeszcze tkwimy. I gdy opowiadamy o tym, że dziś w promieniach słońca zwiedzaliśmy Lyon, piliśmy kawę w knajpkach, byliśmy w restauracji pełnej ludzi – nasi znajomi kwitują to: „To naprawdę się zdziwicie tutaj! Lepiej nie wracajcie”.

Nikt jednak nie wie, co będzie dalej… Ani tutaj, ani gdzie indziej… Czy świat zamieni się w jeden wielki zamknięty Oran z powieści Alberta Camusa?

Piątek, trzynastego…

W nocy znowu słyszymy śpiewy i rozmowy, jednak kiedy rano wyglądamy przez okno – plac jest opustoszały. Pojedyncze osoby przemierzają bulwar. Dostrzegamy dwie osoby w maseczkach – wczoraj przez cały dzień włóczenia się nie spotkaliśmy nikogo chroniącego się w ten sposób przed infekcją.

Pokój musimy opuścić w południe, więc odwiedzamy jeszcze sprawdzoną knajpkę, w której wczoraj obdarzono nas tytułem klientów dnia. Zamawiamy śniadanie, które pochłaniamy już bez zbędnej celebracji. Musimy jeszcze wrócić po plecaki, a potem zagospodarować czas do godziny 17. Wówczas zaplanowany jest wyjazd autobusu do Polski, z przystankiem w Pradze.

W hostelu sprawnie się wykwaterujemy i idziemy w kierunku dworca Perrache. Godziny popołudniowe. Słoneczne promienie przypominają, że wiosna tuż-tuż. I chociaż rano wydawało nam się, że ulice są nieco mniej gwarne, to teraz widzimy, że się myliliśmy. Stoliki w kawiarenkach i pubach wypełnione niemal po brzegi. Klienci raczą się browarami, kawą i specjałami tutejszych cukierni. Mnóstwo osób zaciąga się papierosami i w kłębach dymu toczy towarzyskie pogaduszki. Znajomi witają się podwójnym cmoknięciem w policzki. Mężczyźni ściskają sobie dłonie, żegnając się i życząc sobie miłego dnia.

Zbliżamy się do placu przed wejściem na dworzec. Wszystkie ławeczki w alejkach są zajęte. Na trawie siedzą grupki młodych ludzi, którzy urządzają tu pikniki. Gdzieniegdzie słychać muzykę z przenośnych głośników, żywiołowe dyskusje, albo kołyszące się w rytm wygrywanych melodii grupki.

ludzie na ulicach Lyonu pomimo zagrożenia zarażenia koronawirusem

Takie obrazki towarzyszą nam w drodze do ustronnej kawiarni nieopodal wejścia na dworzec. Zamierzamy tam przeczekać do pory wyjazdu. Nie bierzemy pod uwagę przesądu, że dziś piątek, trzynastego…

Plan się komplikuje… ale jeszcze nie sypie

Zajmujemy miejsca przy stoliku przed knajpką. Łapiemy promyki słońca i czujemy ogromną ulgę, że spakowane plecaki czeka ostatni etap podróży. Zamawiamy espresso i wyliczamy, co będziemy musieli załatwić, gdy znajdziemy się w kraju. Wiemy, że kolejne podróże trzeba będzie przesunąć w czasie. Nie wiemy jeszcze, na jak długo. Zdajemy sobie sprawę, że priorytetem teraz będzie ochrona przed chorobą i walka z epidemią.

Do planowanego odjazdu autokaru mamy cztery godziny. Sprawdzamy szczegóły przejazdu. I kiedy wchodzimy na stronę Flixbusa czeka nas niespodzianka. Kurs do Polski przez Pragę zniknął. Błąd przewoźnika? Pomyliliśmy daty? Trzeba sprawdzić aktualności. Wchodzimy na stronę główną przewoźnika. Czytamy komunikaty. Przelatujemy wzrokiem jeden akapit. Potem jeszcze raz. Powoli. Czytamy głośno.

Zagadka się rozwiązuje. Czechy właśnie zamknęły granice. Nie ma możliwości przejazdu do Polski z przystankiem w Pradze. Flixbus, podobnie jak i inni przewoźnicy, odwołali wszystkie przejazdy. Wchodzimy na główne strony informacyjne. Okazuje się też, że wczoraj wieczorem prezydent Francji wystosował apel do rodaków, by ograniczyli interakcje społeczne i zapowiedział zamknięcie placówek oświatowych od poniedziałku. Jak widać – na razie lyończycy nie potraktowali apelu zbyt poważnie. A może to ostatnie chwile, gdy są tacy pogodni i wspólnie celebrują ten moment, który za chwilę będzie należał już do historii?

Czarne chmury w pogodny dzień

Konsternacja. Chwila bezradności, a potem mobilizacja do działania i szukanie innych opcji wydostania się z Lyonu. Sprawdzamy różne połączenia i okazuje się, że możliwy jest przejazd do Berlina przez Monachium. Rezerwujemy bilety, a potem dzwonimy na infolinię Flixbusa, by dowiedzieć się, jakie są prognozy odnośnie wieczornego kursu do Niemiec. Kilkanaście minut oczekiwania na połączenie, a potem informacja o tym, że należy śledzić zmiany, gdyż sytuacja jest dynamiczna.

Fale gorąca i zimna przechodzą przez ciało. Wchodzimy do środka restauracji, by przy filiżance herbaty się nieco uspokoić. Zajmujemy stolik na uboczu i przyglądamy się siedzącym w drugiej części knajpki gościom, którzy z pogodnym wyrazem twarzy składają kolejne zamówienia. Wszystko wydaje nam się coraz bardziej surrealistyczne.

Gorzki smak oczekiwania

Co kilka minut sprawdzamy stronę przewoźnika. W wyniku jakiegoś błędu w zapewne przeciążonym systemie przychodzą do nas maile o odwołaniu przejazdu. Po sprawdzeniu szczegółów okazuje się, że dotyczy to kursów do Włoch, których nie zamawialiśmy. Dzwonimy po raz kolejny na infolinię i otrzymujemy po raz drugi potwierdzenie, że kurs do Monachium się odbędzie. Czujemy przyspieszony rytm serca.

Po godzinie postanawiamy znaleźć miejsce, w którym będziemy mogli zjeść coś ciepłego. Nie wiadomo, jak będzie przebiegała trasa – jeśli oczywiście dane nam będzie ruszyć z Lyonu. Wyjazd zaplanowano na 20:45, więc zostało nam jeszcze kilka godzin czekania. Strasznie długich godzin pełnych niepewności.

W bocznej uliczce znajdujemy burgerownię. Żadnego klienta w środku, co nas bardzo cieszy. Zazwyczaj wymiernikiem tego, czy wchodzimy do knajpki było to, czy ma klientelę. Wchodziliśmy, gdy widzieliśmy tłumy. Teraz kryterium nam się zmieniło. Pusty lokal to lokal bezpieczny. Im mniej kontaktów z ludźmi – tym lepiej.

Zamawiamy kawę i sprawdzamy newsy. Mija godzina, podczas której w restauracji pojawiło się dwóch gości. Kelnerka jednak przygotowuje sporo burgerów na wynos. Wyglądają apetycznie, więc dajemy się skusić. Wraz z upływem kolejnych godzin pojawia się więcej klientów. Godzinę przed wyjazdem jeszcze raz dzwonimy na infolinię. Otrzymujemy zapewnienie, że przejazd jest aktualny. Wychodzimy i zmierzamy w stronę dworca.

Niepewność, czyli podróż i koronawirus

Dworzec pełen ludzi. Pojedynczy pasażerowie w maseczkach. Znajdujemy miejsce, z którego ma odjechać nasz autobus. Cały czas nerwowo zerkamy na aplikację Flixbusa, sprawdzając bieżące komunikaty. Pojawia się autobus. To nasz transport! Kierowcy w rękawiczkach ochronnych sprawdzają bilety i ładują bagaże. Piętrowy autokar jest niemal całkowicie wypełniony pasażerami. Tylko jedna osoba, młody chłopak, ma na twarzy maseczkę.

Znajdujemy dwa wolne miejsca w tylnej części autobusu. Oddech ulgi, gdy pojazd rusza. Otrzymujemy wiadomość od dziennikarki znanego portalu informacyjnego, czy moglibyśmy zdać relację z powrotu do kraju. Nie wiemy, czy będziemy w stanie teraz zebrać myśli. Internet w autokarze szwankuje. Piszemy zatem kilka zdawkowych zdań o dotychczasowych niepożądanych przygodach. A potem zasypiamy. Przespać nerwowe napięcie – to jest teraz priorytetem.

O 22.40 przekraczamy granicę szwajcarską. Zbierane są dowody i paszporty pasażerów. O 23 zostajemy poproszeni o wyjście z autokaru. Stajemy w okręgu. Trzech funkcjonariuszy w rękawiczkach ochronnych, ale bez masek, wyczytuje nazwiska z dokumentów i wręcza je nam z powrotem. Spodziewaliśmy się bardziej skomplikowanych procedur, choćby mierzenia temperatury ciała pasażerów. Nic takiego nie ma miejsca. Kiedy wszyscy dzierżą w dłoniach swoje dowody tożsamości, wsiadamy do autokaru i jedziemy dalej.

samotna podróż koleją miejską w Berlinie w trakcie epidemii koronawirusa
Pusta kolej S-Bahn w Berlinie

Historia kołem się toczy

W sobotę, 14 marca o 6 nad ranem przekraczamy granicę niemiecką. Nikt nas nie zatrzymuje, żadnej kontroli. Po ponad dwóch godzinach jesteśmy w Monachium. Sporo ludzi z walizkami, plecakami, torbami podróżnymi. Sporadycznie dostrzegamy kogoś w maseczce ochronnej. Przed nami dwie godziny oczekiwania na autobus do Berlina. To ma być nasz przedostatni przystanek. Nie zarezerwowaliśmy jeszcze przejazdu do Polski, ale na rozkładzie Flixbusa widzimy siedem kursów w różnych godzinach. To nas uspokaja.

Punktualnie pojawia się autobus. A zatem historia ma zatoczyć koło – znów mamy znaleźć się w Berlinie, który stanowił nasz pierwszy przystanek podczas tej podróży. Byliśmy tam zaledwie trzy tygodnie temu, spodziewając się kolejnej wizyty w czerwcu. Życie napisało jednak inny scenariusz.

Znów postanawiamy przespać ten odcinek drogi. Próbujemy wprawdzie czytać książki, ale skupienie się teraz nawet na najbardziej wciągającej fabule nie jest możliwe. Zerkamy na serwisy informacyjne zasypane dramatycznymi relacjami o rozprzestrzeniającej się na świecie pandemii. Jednocześnie zaskakuje nas wiadomość, że we Francji jutro odbędą się wybory samorządowe. Z jednej strony – izolacja społeczna, liczne restrykcyjne przepisy, ograniczenia swobody przemieszczania się, przeniesienie życia zawodowego do czterech ścian domu, a z drugiej – masowa „impreza” narodowa Francji. Trudno to połączyć w logiczną i racjonalną całość.

Nam tymczasem burczy w brzuchach, a zapasy prowiantu, w który zaopatrzyliśmy się w ostatniej chwili w dworcowym kiosku się kończą. Musimy wytrwać. Najważniejsze, że jedziemy i zbliżamy się coraz bardziej do granicy z Polską.

Granica wytrzymałości

Sobotni wieczór. Jest już grubo po 20, gdy docieramy na dworzec autobusowy Berlin ZOB. Już od kilku godzin próbujemy znaleźć połączenie z niemieckiej stolicy do Polski. Bezskutecznie.

Po południu na stronie Flixbusa było jeszcze sporo kursów i wolnych miejsc. Tyle, że ostatni autobus odjeżdżał paręnaście minut przed naszym przyjazdem. Sprawdzaliśmy też usługi Blablacar, jednak na wieczór nie było żadnego przejazdu. Dojeżdżając do Berlina liczymy, że na dworcu pojawi się jakaś inna opcja powrotu, może z innym przewoźnikiem. Jacyż jesteśmy naiwni! Nie wiemy jeszcze, że Polska o północy zamyka granice. Zmieniają się zasady wjazdu do kraju dla jego obywateli. Od jutra każdy przekraczający granicę będzie zmuszony do poddania się obowiązkowej dwutygodniowej kwarantannie. I znów przeszywa nas fala niepewności, strachu i bezradności.

Stawiamy plecaki przy ławeczce i rozglądamy się. Na platformę dworca właśnie wjeżdża autobus z Polski, więc natychmiast ruszamy w kierunku kierowcy. Pytamy, czy będzie wracał do Polski lub czy wie o jakimś transporcie do kraju. Jego odpowiedź natychmiast rozwiewa nasze złudne nadzieje. Żaden autobus już dziś nie wyjedzie z dworca do Polski. Może jutro, ale to nic pewnego. No i na innych zasadach, zgodnie z nowymi ustaleniami związanymi z zamknięciem granicy.

Nie przekroczymy już dzisiaj granicy. Jedynie nasza granica wytrzymałości została już przekroczona. Musimy się uspokoić. Przede wszystkim opanować emocje. Decyzje podejmowane w takim stanie, w jakim się znaleźliśmy, będą na pewno  niewłaściwe.

Chaos i panika

Przy tablicy z rozkładem jazdy, na którym wyświetlają się aktualizowane komunikaty o odwołanych kursach, spotykamy małżeństwo, właśnie wracające z Polski. Ona – Polka, mąż – Anglik spędzali kilka dni w Poznaniu, a teraz próbują wrócić do Bristolu, gdzie mieszkają. Kiedy mówimy, że my właśnie chcemy dotrzeć do Poznania, przerażenie zakrada się do jej głosu:

– Nie jedźcie tam! Tam jest koronawirus. Wszystko zamknięte, nieczynne. Nie ma ludzi. My stamtąd uciekliśmy. Jak chcecie, możecie jechać do hotelu. Mamy tam jeszcze opłacony pobyt, ale wyjechaliśmy. Bo tam jest strasznie!

Wybałuszamy oczy ze zdziwienia. Co ta kobieta mówi! Ale po chwili składamy jej chaotyczną wypowiedź w całość. W Polsce wprowadzono już restrykcyjne zakazy, ludzie wzięli sobie do serca nakaz siedzenia w domu i ograniczania kontaktów społecznych. Z tego, co czytaliśmy, Wielka Brytania wybrała inną strategię przezwyciężenia kryzysu i walki z pandemią. W uproszczeniu i skrócie: niemal żadnych zakazów, wszystkie instytucje funkcjonują na starych zasadach, sklepy i restauracje pozostają otwarte, a ludzie mają się uodpornić na chorobę koronawirusową COVID-19.

podróż s-bahn w trakcie pandemii koronawirusa

Która z tych strategii jest lepsza? Nie znamy odpowiedzi. I nie czas, by wchodzić w polemikę na ten temat. My wiemy jedno: chcemy wrócić do Polski i poddać się kwarantannie (EDIT: wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że po upływie tygodnia sytuacja w Anglii ulegnie zmianie).

Światełka w tunelu

Zrezygnowani idziemy do najbliższego lokalu, w którym będzie można wypić ciepłą herbatę i coś przekąsić. Głód nie jest dobrym doradcą. Ziąb nie sprzyja konstruktywnym rozwiązaniom. Wchodzimy do przydworcowej pizzerii, gdzie wita nas wyjątkowo nieprzyjemny kucharz. Grymas na twarzy odmalowany po naszym wejściu sygnalizuje niezadowolenie z wieczornych klientów. Kupujemy po kawałku pizzy i dzbanku herbaty.

Sprawdzamy jeszcze raz połączenia autobusowe, potem już tylko śledzimy Blablacara. Sporadycznie pojawiają się nocne i poranne kursy do Polski, jednak imiona kierowców zapisywane cyrylicą hamują nas przed rezerwacją. Wiemy już, że obcokrajowcy nie będą mogli przekroczyć granicy. Nie chcemy dodatkowo ryzykować kursem, który zakończy się cofnięciem na granicy.

Nagle słyszymy polski język przy sąsiednim stoliku. Natychmiast reagujemy. Podchodzimy do gości i od razu pytamy, czy będą wracać do Polski. Okazuje się, że to Polacy mieszkający w Berlinie, którzy przyszli odprawić na dworcu swojego syna jadącego do Amsterdamu. Doradzają nam, byśmy pojechali pociągiem do Frankfurtu nad Odrą, a potem próbowali pieszo przekroczyć granicę. To jest jakieś wyjście i bierzemy je pod uwagę. Tyle, że już dziś nie mamy na to sił. Zbyt wiele było emocji. Mamy mętlik w głowie. Brakuje nam energii. Nie potrafimy już podejmować rozsądnych decyzji.

Godzimy się z faktem, że utknęliśmy w Berlinie. Znajdujemy w pobliżu hostel na najbliższą noc i staramy się uspokoić skołatane nerwy.

Szczęście w nieszczęściu

W hostelu, przy kolejnej ciepłej herbacie przychodzi ukojenie. W pewnym momencie słyszymy na korytarzu pytanie, czy nie ma przypadkiem w budynku jakiś Polaków. Sympatyczna recepcjonistka prowadząca filigranową kobietę do jej pokoju, informuje, że owszem – są i wówczas się materializujemy.

Przedstawiamy się, zachowując bezpieczny dystans i nie podając dłoni na przywitanie. Uczymy się tych nowych zasad savoir-vivre’u. Gdańszczanka – Kasia w kilku zdaniach streszcza nam swoją burzliwą historię. Opowiada o heroicznych próbach wydostania się z Berlina. Wcześniej odwiedzała studiującą w Szkocji córkę, a następnie poleciała do Hiszpanii z zamiarem zakończenia szlaku Camino de Santiago, którego nie udało jej się sfinalizować w ubiegłym roku. Widocznie i tym razem nie było jej to pisane, bowiem po jednym dniu w słonecznej Hiszpanii, zaczęły do niej docierać mrożące krew w żyłach relacje o pandemii. Natychmiast spakowała plecak i zaczęła organizować karkołomny powrót z Drogi św. Jakuba. Ostatecznie złapała samolot do Berlina, łudząc się – podobnie jak i my – że stąd nie będzie już problemu, żeby wrócić do Polski.

I w ten sposób nasze losy się skrzyżowały. Na szczęście. W nieszczęściu.

podróż do polski w czasie pandemii koronawirusa

Najdroższy samochód w życiu

Wymieniamy się z Kasią kontaktami, choć nie jest to konieczne, bowiem w hostelu jest naszą sąsiadką. Na bieżąco zdajemy relację z prób znalezienia transportu do Polski. W końcu okazuje się, że jedynym wyjściem jest wynajęcie samochodu. Kasia oferuje się, że będzie kierowcą. Sprawdza berlińskie wypożyczalnie aut. Ceny są kosmiczne, a sytuacja z zamknięciem granic podbija stawki. Przed północą koszt wynajęcia samochodu wynosi 2500 zł. Kasia rezerwuje pojazd. Po północy cena się zmienia i za auto, którym będzie można przekroczyć granicę i zostawić je w określonym miejscu w Polsce, trzeba zapłacić… 5 tysięcy zł.

Ustalamy plan działania. Załatwiamy mieszkanie, w którym będziemy mogli odbyć kwarantannę – w izolacji od naszych bliskich. Rano musimy jednak odebrać klucze od tego lokum. Nasz berliński przyjaciel po raz kolejny przychodzi nam z pomocą i udostępnia puste polskie mieszkanie.

Umawiamy się z Kasią na wczesne śniadanie hotelowe, po którym z plecakami wskakujemy do metra. Niemal zupełnie pustego. Nikt dziś nie pije browarka, czyniąc zadość berlińskiej tradycji.

Jedziemy do kumpla po klucze, a Kasia w tym czasie załatwia sprawę wynajmu chyba najdroższego samochodu w życiu. Na bieżąco relacjonuje nam sytuację w wypożyczalni, w której nie chcą już wydawać samochodów do Polski. Ten, który zarezerwowała, prawdopodobnie będzie ostatnim, który ostatecznie wypożyczą.

Teatr na granicy

Odbieramy klucze do mieszkania przeznaczonego na kwarantannę, a potem wskakujemy do Volkswagena, by jak najszybciej znaleźć się na przejściu granicznym. Już z daleka dostrzegamy zakorkowaną drogę. Wstęga samochodów nieznacznie posuwa się do przodu. W błyskawicznym tempie przybywa kolejnych pojazdów. Co jakiś czas wychodzimy z samochodu, by rozprostować kości. Ze stojącego za nami auta z bydgoską rejestracją przy którymś postoju również wychodzi kierowca. Starszy pan nie traci poczucia humoru i rozładowuje napięcie. Opowiadając o tym, że zostawił „swoją panią” w Niemczech, dodaje:

– A ja tam wolę wrócić. Jak umierać, to w swoim łóżku. A co tam!

Mijają kolejne godziny. Posuwamy się w ślimaczym tempie. W pewnym momencie w szybę auta stuka nasz nowy znajomy z Bydgoszczy. Kiedy uchylamy okno, podaje nam trzy czekoladowe wafelki:

– Zjedzcie sobie. Trochę słodyczy nie zaszkodzi.

No i ma rację. Bardziej niż te wafelki osładza nam jednak sytuację sam gest. Ludzka życzliwość i serdeczność w takich czasach naprawdę wiele znaczą. Bierzemy sobie do serca tę lekcję.

Czekamy niemal sześć godzin, by w końcu ujrzeć pracowników służb granicznych nadzorujących wjazd aut do Polski. Przygotowujemy się na skomplikowane i długie procedury. Tymczasem rzeczywistość (znów!) nas zaskakuje. Siedziby w samochodzie i cierpliwie czekamy na swoją kolej. Bacznie przyglądamy się scenom. Trochę jak widzowie w nietypowym teatrze.

Jeden z odzianych w kombinezon kontrolerów siada w pewnym momencie na ławeczce. Zsuwa foliowy kaptur i zapala papierosa. Wdaje się w pogawędkę z kierowcą stojącego tuż przy nim samochodu. Pokazując na swój kombinezon, ironicznie się uśmiecha i kiwa dwuznacznie głową. Kobiety z służb celnych krzątają się między stanowiskami. Każda z nich ma maseczkę i rękawiczki – w różnych kolorach: żółte, różowe i niebieskie. Sprawia to wrażenie, jakby gospodynie domowe w pośpiechu zabrały kuchenne rękawiczki i przeznaczyły je do innych celów.

W oparach absurdów

Inni pracownicy podchodzą do samochodów. Mierzą temperaturę. Uchylamy okna i wówczas każdy z nas czuje na czole dotknięcie termometru. To nie złudzenie. Termometr, którym dokonuje się pomiaru wszystkich przekraczających granicę, staje się narzędziem z zapisem potencjalnych wirusów przenoszonych od jednego pasażera do kolejnego.

koronawirus kontrola temperatury ciała w podróży

Inni pracownicy wręczają kierowcom i pasażerom karty do wypełnienia. Również je otrzymujemy. Kierowca ma nieco więcej informacji do wpisania – jak choćby miejsce, z którego przyjeżdża. Nie bierze się pod uwagę faktu, że pasażerowie mogą jechać z zupełnie innych krajów. Jak choćby nasza grupka. Karta informacyjna pasażerów ogranicza się do kilku danych, z czego najważniejsze jest wskazanie miejsca odbywania kwarantanny. To zrozumiałe.

Wypełniamy karty i czekamy kolejną godzinę. W końcu podchodzi do nas pani, która odbiera dokumenty. Rzuca okiem, czy wszystkie rubryki są wypełnione, po czym pozwala nam jechać. Nikt nie sprawdził naszych dowodów osobistych. Nie zweryfikował, czy dane na kartach informacyjnych są spójne z naszymi dokumentami tożsamości. Mogliśmy wpisać wyssane z palca dane. Jaś Wędrowniczek i Marysia Powsinoga. Można było wpisać cokolwiek. Ważne, by rubryczki były pełne. Dyskretny urok biurokracji w czasach zarazy…

Absurdów jest więcej, ale może to wynik zaskakująco szybko wprowadzonej w życie decyzji o zamknięciu granic. Może nie opracowano wszystkich procedur? A może sytuacja wymknęła się spod kontroli?

Dziwny jest ten świat…

Przekraczamy granicę. Kierunek, w którym podąża Kasia, jest rozbieżny z naszą drogą. Ona musi dotrzeć do Gdańska, gdzie na lotnisku wyznaczono miejsce zwrotu wypożyczonego auta. My podążamy w stronę Leszna. Gdybyśmy się rozdzielili, skazani byśmy byli na szukanie bezpiecznego rozwiązania na dotarcie do domu. Korzystanie z transportu publicznego byłoby aktem nieodpowiedzialności. Kasia jednak zwalnia nas od tego typu problemu, bowiem zobowiązuje się, że podwiezie nas pod dom kwarantanny, a potem nadłoży drogi, by wrócić do Gdańska. Niesamowita osoba. Dotrzymuje słowa i przed północą trafiamy pod adres naszego lokum na najbliższe dwa tygodnie. Oddychamy z ulgą, że odyseja się skończyła. Teraz przyjdzie zmierzyć się z inną rzeczywistością, nowym porządkiem świata i rutyną niecodziennej codzienności.

Finał podróży utwierdza nas w optymistycznym przekonaniu, że Czesław Niemen miał rację, śpiewając:

Lecz ludzi dobrej woli jest więcej
I mocno wierzę w to,
że ten świat
Nie zginie nigdy dzięki nim.

Jeśli uważasz, że ten tekst może zainteresować Twoich znajomych - dmuchnij nam w żagle i udostępnij go dalej.

8 komentarzy

  1. Szacun kochani.. Dla mnie osobiście tekst tak prawdziwy i żywy, że wydobył ze mnie na wierzch z powrotem emocje tamtych dni.. To był trudny czas.. Dziękuję. Dziękuję za wspólna podróż. Bez Was nie starczyłoby mi już sił, rozsypałabym się w chaosie tamtej rzeczywistości..

    1. Kasiu! Dziękujemy za lekturę i przychylną recenzję tekstu. Tekstu, który był dla nas sposobem na poukładanie sobie tych ostatnich tygodni i przeżyć, z którymi trudno się pogodzić i nie sposób zrozumieć. Dziękujemy, że stałaś się częścią tej historii. Częścią niezwykle ważną.

  2. Witajcie Kochani! Dobrze Was rozumiem jak trudny mógłbyć ten powrót. Mój był zdecydowanie mniej dramatyczny choć z odleglejszych terenów. Bardzo rozmuem ten stres i niepewność, brak możliwości skupienia się. Mnie przez te kilka dni niepewność ciagle bolała głowa, ie mogłam spać, a myśli krążyły wokół jednego. Ciesze się, że podzieliliście się historią, a jeszcze bardziej, że jesteście w Polsce i możecie spokojnie i bezpiecznie przeczekać ten czas.

    1. Marto! Dziękujemy za odwiedziny i lekturę naszej relacji z powrotu do kraju. Stres podczas tej nietypowej podróży rzeczywiście był na maksymalnym poziomie i trochę zajęło, nim się go pozbyliśmy. Najgorsza w trakcie tych trzech dni powrotu była niepewność i bezradność. Na szczęście to już za nami i teraz zostaje czekać na lepsze czasy. Dziękujemy za miłe słowa i mamy nadzieję, że u Ciebie wszystko dobrze. Zdrowia, optymizmu, no i do zobaczenia gdzieś w drodze 🙂

  3. Cały ten cyrk nie doszedłby do skutku, gdyby te Chińczyki nie ukrywały prawdy przed całym światem . Oszukiwali całe swoje społeczeństwo od początku, potem oszukali cały świat . Połączenia z Chin i możliwość przemieszczania się powinna była nastąpić już końcem grudnia . Potem już wszystko wymknęło się spod kontroli …. albo raczej było to celowe działanie ….. co tam milion w tą czy w tamta ludzi ….
    Nasza historia zaczęła się z wirusem już 6 stycznia … dlatego temat juz od tamtej chwili mnie mocno interesuje
    Nie wiem, czy czytaliście naszą historię

    1. To prawda, że obecne doświadczenie na pewno w jakimś stopniu nas zmieni i nauczy doceniać pewne rzeczy, sytuacje, możliwości. To, co uznawaliśmy za naturalnie wpisane w naszą codzienność. Czy jednak będzie to nauka, o której pamiętać będziemy dłużej? – przekonamy się. Dziękujemy za odwiedziny na naszym blogu i serdecznie pozdrawiamy, życząc wytrwałości i optymizmu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *