Opuszczamy Sarajewo. Najbliższy plan obejmuje poznanie miasta równie silnie naznaczonego historią wojny domowej – kierunek Mostar.
Właściciel hostelu, w którym spędziliśmy ostatnie dwie noce doradza, abyśmy pojechali tramwajem, który zawiezie nas na obrzeża miasta, a następnie udali się autobusem do wioski Tarčin, z której łatwiej będzie nam złapać stopa w kierunku Mostaru.
Deszczowe pożegnanie z Sarajewem
Pakujemy się i już chcemy udać się na przystanek, kiedy słoneczny poranek przerywa oberwanie chmury. Jak się okaże – pierwsze, ale nie ostatnie tego dnia. Szukamy zatem w plecakach kurtek przeciwdeszczowych. Zakładamy i ruszamy. Po kilkudziesięciu metrach po ulewie nie ma śladu.
Udajemy się jeszcze na Baščaršija wypić kawę. Zdejmujemy kurtki, pakujemy je głęboko do plecaków i siadamy w jednej z kafejek. Zaledwie po kilku minutach na niebie pojawiają się ciemne chmury i spada kolejna ściana deszczu. Czyżby ponownie trzeba było uzbroić się w ochronę przeciwdeszczową? Historia się powtarza. Kiedy dopijamy kawę, na niebie znów świeci słońce. Idziemy wolnym krokiem dyktowanym ciężarem plecaków w stronę przystanku tramwajowego.
Przystajemy przy studni Sebilj – ostatnim fragmencie wodociągu z XVI wieku. Wokół niej stałymi rezydentami są setki gołębi dokarmianych przez turystów. Tramwajem jedziemy dobre 30 minut. Droga wiedzie znów wzdłuż Alei Snajperów.
Wysiadamy na końcowym przystanku – Ilidža. I… Sarajewo ponownie żegna nas oberwaniem chmury. Tym razem jednak trwa to najdłużej, a ulewie towarzyszy silna burza. Chronimy się w pobliskiej piekarni, gdzie gromadzi się grupka ludzi zaskoczonych ulewą. Kupujemy „serce z serem”, które jest kolosalnych rozmiarów. Zajadamy się nim, czekając na przejaśnienie.
Łapanie stopa do Mostaru
Po jakiś 30 minutach biegniemy już w nieco mniejszych strugach deszczu na przystanek, z którego za 5 minut ma odjechać autobus w kierunku Tarčina. Rozkłady jazdy a rzeczywistość to dwa światy. Czekamy znacznie dłużej. W końcu przyjeżdża autobus. Spotyka nas chyba jedyna niemiła sytuacja w Bośni – kierowca pobiera opłatę wyższą niż winniśmy uiścić, daje nam niewłaściwe bilety – na których widnieje niższa kwota.
Kiedy wszyscy pasażerowie wsiedli, autobus ruszył, Przemo idzie zapytać dziewczynę, czy mamy właściwe bilety. Gdy jej przedstawia sytuację, ta rusza z odsieczą. Kierowca nie przyjmuje żadnych wyjaśnień, więc ostatecznie dziewczyna kupuje nam u niego ponownie bilety – tym razem właściwe i stwierdza, że to wyjątkowo nieprzyjemny kierowca. Dojeżdżamy do przystanku w Tarčinie.
Wokół lasy, w oddali kilka domów. Po kilku minutach pojawia się starszy pan, który – jak przypuszczamy z gestów i kilku słów – mieszka w okolicy i w razie czego zaprasza do siebie. Piszemy na kartonie „Mostar” i próbujemy złapać okazję.
Po około godzinie zatrzymuje się samochód, a jego kierowca oferuje, że nas podrzuci do Koryic. Kierowca okazuje się pracownikiem Ministerstwa Sprawiedliwości zajmującym się zbrodniami przeciwko ludzkości. Rozmawiamy o podróżach, różnych modelach życia, pracy w misjach humanitarnych i historii, która odciska piętno na ludziach. Kiedy wysiadamy w Koryic, akurat podjeżdża autobus jadący do Mostaru. Decyzja zapada błyskawicznie – jedziemy. Jest już stosunkowo późno, a nie chcemy utknąć w drodze.
Pierwsze wrażenia z Mostaru
Kiedy przyjeżdżamy do Mostaru, mimo wieczornej godziny, żar leje się z nieba. Podążamy z naszymi plecakami w stronę centrum. Trafiamy na ulicę, której większość budynków jest w fatalnym stanie. Część z nich jest pusta i zdewastowana, grozi im zawalenie. Na innych widnieje wiele śladów po pociskach i wystrzałach. Tu przecież przed 20 laty rozgrywała się tragiczna historia bratobójczych walk między mieszkańcami miasta: Bośniakami i Chorwatami przeciwko Serbom.
Skręcamy w uliczkę prowadzącą do starej części miasta, wkraczamy w świat małych kafejek i sklepików, drobnych zakładów rzemieślniczych, a potem licznych straganów wypełnionych pamiątkami dla turystów. Tuż przy najważniejszej budowli miasta – Starym Moście z XVI wieku (od której wzięło swoją nazwę – „mostari” – „strażnicy mostu”) przysiadamy w knajpce, by się posilić, złapać wifi i znaleźć hostel na najbliższą noc. Zjadamy solidną porcję ćevapčići, popijamy piwem i rezerwujemy noc w okolicznym domu.
Zadowoleni, podążamy spokojnym krokiem w kierunku kamiennego mostu, gdzie zaczepia nas młody chłopak, pytając o wagę naszych plecaków. To wędrujący od miesiąca Niemiec, który zrobił sobie przerwę w studiach i postanowił z plecakiem przemierzyć świat. Ucinamy pogawędkę i umawiamy się na wieczorne spotkanie couchsurferów, którzy akurat znaleźli się w Mostarze.
W okolicy Starego Mostu
Przemierzamy Stary Most pochodzący jeszcze z czasów osmańskich. Przez setki lat był znakiem pojednania Wschodu z Zachodem, jednak wojna domowa zniszczyła ten symbol. W 1993 roku pocisk z chorwackiego czołgu wycelował w niego. Dzięki pomocy UNESCO udało się go zrekonstruować, a otwarcie nastąpiło w 2004 roku. Tuż przy wejściu stoi znamienna dla Mostaru tabliczka z napisem „Don’t forget”.
Przechodząc przez gładką jak lustro powierzchnię mostu, jesteśmy świadkami widowiska, z którego to miejsce słynie: skoków do wody z wysokości ok. 20 metrów. To prawdziwy spektakl poprzedzony przemowami, zbieraniem datków od widzów i zwieńczony skokiem do Neretwy. Ta tradycja ma długą historię i w dawnych czasach skok z mostu traktowany był jak odpowiednik egzaminu maturalnego sprawdzającego „dojrzałość” chłopców.
Mostar po zmierzchu
W drodze do hostelu okazuje się, że wycofano naszą rezerwację z powodu jakiegoś błędu w systemie. No cóż, trzeba będzie znowu polować na wifi i czegoś poszukać. Po drodze ponownie spotykamy poznanego przed momentem podróżnika z Niemiec, już w towarzystwie kilku innych osób, w tym dwóch dziewczyn z Polski. Przyłączamy się do grupy, zostawiając temat noclegu na później. Kiedy przyłącza się do nas gospodarz spotkania – mieszkaniec Mostaru, prowadzi towarzystwo do klimatycznej knajpki w zakamarkach wąskich uliczek po drugiej stronie mostu.
W „Czarnym psie” podoba nam się od pierwszej minuty. Atmosferę tworzy chłopak grający na gitarze i śpiewający covery znanych kawałków rockowych i popowych w ciekawych aranżacjach (następnego dnia zastąpiły go dwie dziewczyny). Wszyscy przysiadają na poduchach na ziemi, pod historycznymi murami miasta, zamawiamy piwo i cieszymy się chwilą. Grupa się powiększa, dołącza podróżujący busem 4-osobowy zespół wielonarodowościowy: z Holandii, Ukrainy i Bułgarii. Przy gitarowym akompaniamencie poznajemy się, trwa wymiana doświadczeń podróżniczych. My wykorzystujemy też chwilę, by znaleźć lokum na najbliższą noc, rezerwujemy pokój w hostelu.
Miłe powitanie w hostelu
Tuż przed północą rozstajemy się i podążamy mostem na drugą stronę. Widok oświetlonego Mostaru nocą ma niepowtarzalny urok.
W hostelu wita nas przemiły właściciel, który okazuje się niezwykle pomocny. Podczas rozmowy pytamy o możliwość przedłużenia pobytu, z czym nie ma najmniejszego problemu. Podejmujemy zatem decyzję, by kolejny dzień przeznaczyć na poznanie Mostaru i zastanowienie się nad dalszym kierunkiem podróży.
Mostar bez pośpiechu
Kiedy rano idziemy na śniadanie, znów w okolicy Starego Mostu spotykamy podróżnika z Niemiec, któremu towarzyszy znajoma parka z Czech. Przypominamy sobie, że spotkaliśmy się podczas łapania stopa w okolicach Kremnej w Serbii. Świat jest mały!
Cały dzień mija nam na nieśpiesznym spacerowaniu po mieście, którego stara część wybrukowana jest kamieniami, a to właśnie sprzyja powolnemu włóczeniu nogami i podziwianiu widoków roztaczających się ze Starego Mostu i okolic.
Wieczorem, w drodze do hostelu spotykamy naszych gospodarzy. Rozmawiamy o tutejszej kuchni, historii i prosimy o rekomendację okolicznych miejsc wartych odwiedzenia. To ułatwia nam zaplanowanie kolejnego dnia, kiedy przyjdzie nam opuścić Mostar.
Wpis jest relacją z autostopowego wyjazdu na Bałkany i do kilku sąsiadujących z nimi krajów.