Bunkrów już nie ma, ale…

Piąta rano. Pobudka. Wody starcza tylko na prysznic dla jednej osoby (jest nas czworo). Wszyscy wstają pogięci i zmęczeni. W nocy co chwilę budziły nas dziwne odgłosy zza ściany domu naszej wątpliwej „dobrodziejki”. No i zapach tego miejsca też snu nie ułatwiał. Ważne, że jednak nocleg w Permet mamy już zaliczony.

„Turisty” mają fory

Około siódmej mamy transport do Korçy. W czynnej o tej porze kafejce łykamy kawę, w piekarni kupujemy pieczywo, a potem udaje nam się zapakować do busa. Chętnych na przejazd jest więcej niż miejsc. Kierowca widząc nasze plecaki, powtarza: „turisty, turisty” i wskazuje nam miejsca z tyłu. Potem wsiada reszta. Kiedy miejsca siedzące zostają zajęte, ludzie wciskają się między siedzenia. Bus jest pełen. Rusza. Po drodze wielokrotnie przystaje – trzeba przeczekać przemarsze krów, kóz, gęsi i kur. Mijamy wioski, gdzie krajobraz urozmaicają bunkry obecnie służące jako spichlerze bądź zwykłe śmietniki i gratowiska. W busie harmider zakłóca albański pop, którym torturuje nas kolejny kierowca.

bus z permet do korcy

Szybka wizyta w Korcy

Do Korçy trafiamy po ponad czterech godzinach jazdy. Wskazówki zegara pokazują południe. Miasto dopiero się budzi, a właściwie otrząsa się z nocnej zabawy. Wczoraj odbywało się tu Święto Piwa, o czym przypomina wystrój miasta. Szkoda, że nas tu nie było…😁

albania korca święto piwaKierując się w stronę rynku, mijamy dekoracje przypominające o złotym trunku. Miasto szczyci się browarem z najstarszym albańskim piwem – Birra Korça.
Kiedy na rynku (naszą uwagę przykuwa knajpka o nazwie The Beatles) próbujemy gdzieś przysiąść i zamówić jedzenie, okazuje się to karkołomnym zadaniem. Obchodzimy knajpki, by dowiedzieć się, że na razie nie serwują posiłków – wszystko się skończyło w trakcie wczorajszego festynu. W końcu litują się chyba nad zgłodniałymi wędrowcami i w jednym z barów składamy zamówienie. Tyle, że nasze miny, gdy kelner przynosi na tacy cztery mikroskopijne szaszłyki, dowodzą rozczarowania. No cóż – musi wystarczyć.

korca knajpy

W stronę Macedonii

Po symbolicznym posiłku idziemy znowu łapać busa, którym zbliżymy się do miejscowości Pogradec, już blisko Macedonii. Ostatni odcinek z albańskim pop-folkiem mija szybko. Trasę nieco uprzykrza starsza pani, która całą drogę sapie i mamrocze coś pod nosem, wymownie mierząc nas z góry na dół. Wyskakujemy w Pogradcu i bez zwlekania ruszamy przed siebie.

W skwarze mijamy ostatnie albańskie bunkry i pieszo przekraczamy granicę. Wszystko idzie gładko i pozytywnie nastawieni zrzucamy plecaki tuż za punktem granicznym. Agnieszka w czeluściach plecaka znajduje polskie herbatniki, które wyraźnie podnoszą nasz poziom cukru i szczęścia.

Taksówką do Ochrydy

Decydujemy, że podejmiemy próbę złapania stopa, a jeśli zajdzie taka konieczność, to się rozdzielimy, by spotkać się już w Ochrydzie. Niestety, ruch jest niewielki i samochody, które przejeżdżają tuż obok, są zazwyczaj pełne. Maleńka stara Zastawa, która się zatrzymuje, nie jest w stanie pomieścić naszej czwórki i bagaży. Kierowca oferuje podwiezienie dwóch osób bez plecaków w obawie o zawieszenie auta. Dziękujemy i zostajemy w komplecie, postanawiając pojechać autobusem, który ma lada moment się pojawić.

granica albańsko-macedońskabunkier i przyczepy kampingowe na granicy albańsko-macedońskiej
I rzeczywiście – nadjeżdża, tyle że kierowca nie chce przyjąć albańskiej waluty (mówiono nam, że w autobusach przy granicy spokojnie zapłacimy zarówno albańskimi, jak i macedońskimi pieniędzmi). Nie ma z nim dyskusji – stanowczo nam wskazuje wyjście z pojazdu, skoro nie mamy właściwych denarów.
Postanawiamy iść przed siebie i zobaczyć, co nam los przyniesie. Ledwie przeszliśmy kilkadziesiąt metrów, zatrzymuje się taksówka, a kierowca proponuje podrzucenie do Ochrydy za 15 euro. Pasuje!

Telepatia z Yamanem

Zadowoleni wyskakujemy z taksówki w Ochrydzie i kierujemy się w stronę centrum, by wreszcie odsapnąć przy kawie. W bocznej uliczce znajdujemy bar, w którym rozbrzmiewają klasyczne kawałki jazzowe. Po albańskich eksperymentach jesteśmy spragnieni takich klimatów muzycznych. Ledwie złożyliśmy zamówienie i podjęliśmy próby podpięcia się pod wifi, żeby napisać maila do Yamana z naszą aktualną lokalizacją – niespodzianka! Po raz kolejny zbieg okoliczności jest nieprawdopodobny. Z wąskiej uliczki, przy której zatrzymaliśmy się w niepozornej knajpce, wyłania się nie kto inny jak Yaman!

Zdajemy wzajemne relacje z ostatnich dni i ustalamy, że kolejne spędzimy razem. Yaman słyszał coś o dzikim miejscu w okolicy. Tam moglibyśmy rozbić namioty. Nie ociągamy się i po chwili już maszerujemy w 5-osobowym składzie przed siebie.

W poszukiwaniu dzikiego kempingu

Gdy przychodzimy na brzeg Jeziora Ochrydzkiego, trafiamy na nieziemski widok – tafla wody kąpie się w różowej poświacie zachodzącego słońca. Szybkie fotki i ruszamy dalej. Mijani ludzie wskazują nam skrót, trzeba się jednak ostro wspinać drogą prowadzącą do cerkwi na wzgórzu. Wszelkie trudy wspinaczki z naszymi plecakami wynagradzają nam piękne widoki.

Cerkiew św. Jana Teologa w mieście Ochryda

Kiedy zapada zmrok, po prawie dwóch godzinach marszu, wychodzimy na jakieś osiedle z blokami. Dzikie miejsce, o którym słyszał Yaman, pozostaje nadal enigmatyczne. Znajdujemy co prawda jakiś kemping, ale przeznaczony wyłącznie do wynajęcia przyczepy.

Pytamy spacerującego z psem pod blokiem starszego pana. Ten widząc naszą gromadkę i wysłuchując pytań o kemping, drapie się po głowie, a następnie każe nam poczekać, bo „musi pomyśleć”. Nie bardzo wiemy, o czym i jak długo chce podumać. Przyglądamy się postaci znikającej w jednej z klatek schodowych. Nie mija 10 minut, a starszy pan wraca z kluczykami, odpala swoje BMW i zaprasza do auta. Wskazujemy wymownie na nasze plecaki i przypominamy, że jest nas aż pięcioro. Dla niego to nie problem. Część bagażu udaje się wepchnąć do bagażnika, resztę bierzemy na kolana do środka. Czworo z nas siedzi z tyłu upchniętych jak sardynki w puszce. Na szczycie piramidy z plecaków spoczywa gitara Yamana.
W trakcie jazdy dowiadujemy się, że nasz kierowca ma córkę, która studiowała w Polsce i Turcji. Chyba ten sentyment w jakimś stopniu wpłynął na decyzję, by nam pomóc.

Skautowska miejscówka

Kiedy samochód się zatrzymuje, spod stosu bagaży zauważamy tablicę z informacją, że znajdujemy się na terenie Campingu Skautów. Nie jest to niestety dzikie miejsce, którego się spodziewaliśmy, ale padamy już na pysk, a późna godzina i czarne niebo nie ułatwiały szukania wcześniej obranego punktu docelowego. Wyrzucamy cały dobytek na drogę, rozstajemy się z naszym sympatycznym wybawcą i idziemy się zameldować, po czym rozstawiamy namioty. Jest już blisko północy, więc łykamy jeszcze piwko na dobry sen.

kamping skautów ochryda

Chillout nad Jeziorem Ochrydzkim

Noc zapowiadała się dość zimna i rzeczywiście rano budzimy się nieco przemarznięci. Z rozrzewnieniem przypominany sobie biwakowanie w Ksamilu, gdzie słońce nas wyganiało z namiotów.
Dzień upływa na beztroskim leniuchowaniu. Trochę kąpieli w Jeziorze Ochrydzkim, wspólne przygotowanie posiłków, słuchanie muzyki i decyzja, by zostać tu jeszcze jedną noc.

koncert gitarowy w ochrydzieWieczorem idziemy do centrum miasta, gdzie w jednym z kościołów odbywać ma się jakiś koncert gitarowy. Gdy jednak docieramy na miejsce okazuje się, że się spóźniliśmy. Koncert jest biletowany, a widownia składa się z eleganckiego towarzystwa. Nasza turystyczna stylówka nieco odstaje od reszty. Zlekceważylibyśmy nawet savoir-vivre, gdyby nam zależało na koncercie. Jednak kiedy zajrzeliśmy przez okno, ujrzeliśmy smutnego samotnego gitarzystę, od czasu do czasu trącającego struny i rzewnie zawodzącego. Odwrót nastąpił szybko.

Powrót do namiotów, polowa kolacja, czerwone wino i gwiazdy nad nami… Bunkrów już nie ma, ale też jest zajebiście.

 

Wpis jest relacją z wyjazdu na Bałkany i do kilku sąsiadujących z nimi krajów. 

Jeśli uważasz, że ten tekst może zainteresować Twoich znajomych - dmuchnij nam w żagle i udostępnij go dalej.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *