„Dwa bratanki”, czyli jak Węgry skradają serca Polaków

Mawia się, że „przysłowia są mądrością narodu”. Istotnie, w wielu przekazywanych przez pokolenia powiedzeniach zawarte są ponadczasowe prawdy, w innych utrwalony jest jakiś fragment historii, tradycji czy obyczajowości. Są też takie, które opierają się na jakimś wycinku rzeczywistości, wykorzystują stereotypy, jeszcze inne są ogólnikami słabo umotywowanymi w faktach. Niemniej zawsze można doszukać się w nich jakiegoś ziarna prawdy. I dziś, w związku z przypadającym 23 marca Dniem Przyjaźni Polsko-Wegierskiej, chcielibyśmy odnieść się do takiego właśnie powiedzonka. Polska i Węgry, a właściwie ich mieszkańcy, połączeni zostali bowiem za sprawą porzekadła:

Polak, Węgier – dwa bratanki,

i do szabli, i do szklanki,

oba zuchy, oba żwawi […]

Historia tego stwierdzenia rzekomo sięga XVIII wieku – czasów po upadku konfederacji barskiej. W wyniku klęski zrywu polskiej szlachty (skierowanego przeciwko Imperium Rosyjskiemu i królowi Poniatowskiemu), część przywódców powstania znalazła schronienie na Spiszu i Preszowie, czyli na Słowacji – ówczesnych tzw. Górnych Węgrach. Zostawmy jednak zawiłości historyczne i geograficzne – nie one stanowią główny wątek naszych wspomnień. Chcemy bowiem przede wszystkim podzielić się swoimi doświadczeniami z podróży, na szlaku której pojawiły się także Węgry. Z dużą sympatią wspominamy spotkania z mieszkańcami tego kraju, którzy zawsze bardzo pozytywnie reagowali na wieść o tym, że pochodzimy z Polski. 

Kontakty pełne życzliwości i nieporozumień

W czasie autostopowej wyprawy po Bałkanach i okolicach zaznaliśmy wiele przykładów życzliwości ze strony Węgrów. Ci chętnie zatrzymywali się przy drodze i mimo trudności w komunikacji – starali się okazać wsparcie i życzliwość. Często zresztą ta bariera językowa stawała się nie tylko źródłem nieporozumień, ale też nadgorliwości w niesieniu pomocy.

I tak pierwszym Węgrem, który pojawił się na naszym szlaku był miły starszy pan, którego poznaliśmy łapiąc stopa z Bratysławy do Győr. Na małej stacji benzynowej na obrzeżach miasta zatrzymał się samochód wypełniony kablami, sznurami i dziwnymi akcesoriami. Kierowca podczas rozmowy prowadzonej po polsku i słowacku przyznał, że nigdy nie zabierał stopowiczów, jednak gdy nas zobaczył, postanowił spróbować zmienić przyzwyczajenie. Okazało się, że Węgry to jego ojczyzna, jednak od lat mieszka na Słowacji. Podwożąc nas, zboczył z drogi, aby pokazać swój domek pod Bratysławą, a potem podrzucił nas w miejsce, gdzie mieliśmy dalej szukać transportu do Győr. Kolejna podwózka znacznie zbliżyła nas do granicy, a ostatni odcinek przemierzaliśmy pieszo. Dunaj oglądany z pokonywanych mostów i urocze widoki były nagrodą na tym szlaku. 

granica słowacko-węgierska

Problematyczny namiot

Tuż po przekroczeniu granicy węgierskiej ledwo co zrzuciliśmy plecaki i wystawiliśmy kciuka, a natychmiast zatrzymał się samochód – i to luksusowy. Przemiły Węgier natychmiast otworzył bagażnik wypełniony piwkiem i innymi trunkami. Zrobił miejsce na nasze bagaże, a potem starał się z nami podjąć rozmowę – po węgiersku. Niestety, wszelkie próby konwersacji spełzały na śmiesznych nieporozumieniach. Kierowca znał poza węgierskim jedynie język duński, więc to również nie ułatwiło porozumienia. W każdym razie – przy pomocy tłumacza Google pytaliśmy o nocowanie pod namiotem na Węgrzech, a nasz przemiły kierowca zrozumiał, że potrzebujemy namiot i gdy już dojechaliśmy do Győr, zjeździł całe miasto, by nas zawieźć do… Decathlona.

Parkowanie na rondzie? Dlaczego nie?

W Győr byliśmy już wieczorem, więc należało podjąć szybką decyzję – co dalej? I tak postanowiliśmy spróbować przedostać się do Budapesztu. Szanse z każdą minutą się zmniejszały, ruch na ulicy był coraz słabszy, ale kto nie ryzykuje… Tak więc najpierw próbowaliśmy łapać stopa w okolicach małej stacji benzynowej – bezskutecznie. Potem poszliśmy na kolejną i tam zabrał nas miły młody Węgier, z którym można było porozumieć się po angielsku. Podwiózł nas w miejsce, gdzie – jego zdaniem – będzie nam łatwiej coś złapać. Tyle, że kiedy nas wysadził, rozejrzeliśmy się dookoła i byliśmy trochę zdezorientowani.

Była to wylotówka z Győr, duże rondo, zjazd na autostradę i szybki ruch samochodowy. Nie było jednak wyjścia – weszliśmy na rondo i po prostu stanęliśmy przy drogowskazie na Budapeszt. Nieco zrezygnowani wpatrywaliśmy się w samochody zmierzające w zupełnie innym kierunku bądź też maksymalnie załadowane pojazdy jadące do stolicy. Kiedy już zrobiło się ciemno i mrocznie, nagle zatrzymał się mały samochodzik z dwoma sympatycznymi panami wyglądającymi jak aktorzy z filmów Kusturicy. Mimo tego, że całe tylne siedzenia mieli załadowane, zaczęli przepakowywanie samochodu – przypominamy, że akcja rozgrywała się na rondzie!

No i popędziliśmy z nimi do Budapesztu, do którego dotarliśmy przed północą. Panowie po drodze próbowali chyba dowiedzieć się, gdzie konkretnie chcemy dotrzeć. Jednakże wszelkie próby wytłumaczenia, że najdogodniejsze byłoby w centrum – spełzły na niczym. Wskazywanie na mapie w telefonie również nie przynosiło rezultatów. W końcu się poddaliśmy i przy użyciu dźwiękonaśladowczych wyrazów określiliśmy dworzec kolejowy. I mimo że cel ich podróży był prawdopodobnie zupełnie inny, nadrobili drogi, byle tylko dowieźć nas do celu. 

Węgierski gulasz podany po polsku 

W nocy dotarliśmy do dość mrocznego, ale za to zlokalizowanego w samym centrum miasta, hostelu. Noc nie należała do najspokojniejszych, bowiem goście hotelowi na rauszu tracąc orientację w przestrzeni, trafiali do różnych pomieszczeń, usiłując także dostać się do naszego pokoju. Kolejny dzień przeznaczyliśmy na niespieszne przypominanie sobie węgierskiej stolicy. I chociaż byliśmy już kilka lat temu w Budapeszcie, to odkrywaliśmy go na nowo. Po śniadaniu w usytuowanej w pobliżu hostelu piekarni ruszyliśmy przed siebie. I zaliczając symboliczne miejsca Budapesztu, takie jak m.in. Góra Gellerta ze Statuą Wolności, Zamek Królewski, budynek Parlamentu czy Most Łańcuchowy okazało się, że przedreptaliśmy 25 km.

węgry-budapeszt

By nabrać sił na szwendanie się po mieście robiliśmy sobie przerwy motywowane głównie burczeniem w brzuchach. Oczywiście odwiedzając Węgry nie mogliśmy się oprzeć tamtejszemu gulaszowi, na który skusiliśmy w małej knajpce gdzieś w bocznej uliczce miasta. Serwował go nam przesympatyczny kelner. Na wieść że jesteśmy z Polski, z radością zademonstrował swoją znajomość całkiem sporej ilości zwrotów w naszym języku. Stawiając przed nami porcje zupy gulaszowej życzył nam po polsku „smacznego”, na co niestety nie potrafiliśmy odwdzięczyć się poprawnie wypowiedzianym „köszönöm” („dziękuję”). 

Węgry rozbudzają apetyt

Wieczorem byliśmy przepełnieni wrażeniami po intensywnym dniu w stolicy i choć pierwotnie planowaliśmy ruszyć już dalej na południe, zmieniliśmy decyzję. Zaliczyć Węgry, odwiedzając tylko Budapeszt? Zdecydowanie nie wypada! Po lekturze komentarzy na naszym fanpage’u wahaliśmy się pomiędzy dwoma kierunkami węgierskiej przygody. Balaton albo Szentendre – te dwa rekomendowane miejsca równie mocno kusiły. Jednak mając w perspektywie podróż do Serbii, ostatecznie wybraliśmy oddalone zaledwie 20 km od Budapesztu małe miasteczko zachwalane jako klimatyczna mekka artystów. 

Do Szentendre pojechaliśmy kolejką miejską. Na stacji, przy biletomacie zagaiła nas kobieta, która usłyszawszy, że rozmawiamy po polsku, poprosiła o pomoc w obsłudze automatu do biletów. I wówczas natychmiast pojawił się przy nas młody mężczyzna, który wszystkim nam zaoferował pomoc. Był to Polak mieszkający od kilku lat na Tajwanie, mający rodzinę na Węgrzech. Grzegorz miał też korzenie węgierskie i biegle posługiwał się tym trudnym językiem. Jechał również do Szentendre do swoich znajomych, a zatem mieliśmy kompana, z którym droga upłynęła nam na ciekawych rozmowach. Grzegorz był nauczycielem angielskiego na Tajwanie, więc z ogromnym zainteresowaniem wysłuchaliśmy opowieści o realiach szkolnych w tamtym kraju. 

Artystyczny duch w Szentendre

Kiedy wysiedliśmy na małej stacyjce w Szentendre, przyjrzeliśmy się mapie miasteczka, a następnie z plecakami udaliśmy się na rekonesans. Pierwsze miejsce, które zamierzaliśmy odwiedzić, znów związane było z kaloriami – Grzegorz pobudził nasze kubki smakowe opowieścią o lokalnym specjale – langoszu (smażonym cieście drożdżowym serwowanym najczęściej z serem i śmietaną). Rekomendowany przez niego lokal ukryty był w wąziutkiej uliczce, w którą ledwo zmieściliśmy się z naszymi plecakami. Nie pożałowaliśmy tego, że daliśmy się skusić sugestii – langosz pierwsza klasa!

węgry potrawa langos

W Szentendre odbywał się akurat festiwal muzyczny. Miasteczko przywitało nas festynową atmosferą. Kręte uliczki z kafejkami, muzeami i galeriami, udekorowane lampionami, zachęcające do zatrzymania się przy ustawianych co kilka kroków płócien wypełnionych mniej i bardziej abstrakcyjną sztuką. Sklepiki z lokalnymi produktami. Kilkuosobowe zespoły muzykantów przygrywających w knajpkach standardy jazzowe i węgierską muzykę ludową. Aromat dań kuchni węgierskiej docierający z mijanych lokali. Po prostu uczta dla wszystkich zmysłów.

Na głównym placu Főtér minęliśmy krzyż morowy wzniesiony dziękczynnie za ustąpienie epidemii w XVIII wieku. A tuż przy nim zaskoczyła nas instalacja artystyczna Yoko Ono, tzw. „drzewo życzeń”. Samą ideę drzewka i umieszczanych na jego gałęziach próśb dobrze znaliśmy. Zdziwił nas jednak fakt, że zetknęliśmy się z dorobkiem byłej żony Lennona właśnie w węgierskim miasteczku. Któż by połączył amerykańską artystkę o japońskich korzeniach i Węgry?

węgry instalacja yoko ono

W miasteczku trochę czasu spędziliśmy w Bárczy Fogadó Restaurant – bardzo gustownie urządzonej knajpce, w której właścicielka okazała nam wiele życzliwości. Głównym motywem, dla którego się tam zatrzymaliśmy, była chęć uzupełnienia kofeiny w organizmie oraz skorzystania z WiFi, by sprawdzić bazę noclegową miasteczka. Po krótkim konwencjonalnym zagajeniu, skąd jesteśmy i dokąd zmierzamy, udostępniła nam miejsce, w którym mogliśmy liczyć na lepszą jakość internetu. Potem kilkakrotnie przychodziła, udzielając nam informacji o Szentendre i ewentualnych miejscach, w których moglibyśmy bezpiecznie rozbić namiot. 

Pogawędki nad Dunajem

Nie podejmując jeszcze kluczowych decyzji, udaliśmy się prosto na nadrzeczny bulwar. Trafiliśmy akurat na finał występów węgierskich zespołów na małej scenie, przy której zgromadziło się sporo publiczności, żywiołowo reagującej na wygrywane hity. Jeden z zespołów w swoim repertuarze miał specyficzne kawałki po węgiersku, w które wplatał fragmenty znanych rockowych (i nie tylko) hitów, np. zespołu Queen. Efekt interesujący.  

Po zakończonych występach wdaliśmy się w pogawędkę z lokalnymi strażnikami i ochroniarzami czuwającymi nad porządkiem podczas festynu. Informacja, że jesteśmy z Polski po raz kolejny otworzyła chętnych do pomocy Węgrów. I mimo że bariera językowa utrudniała swobodną konwersację, zaangażowanie w przekazanie informacji wszelkimi możliwymi sposobami było ogromne. Wskazali nam miejsca, gdzie ewentualnie moglibyśmy rozbić namiot, dorzucili o tego opowieści, jak to sami koczowali na oddalonej polance, udając się na połów ryb. Zapewniali o bezpieczeństwie, a jednocześnie wyrażali obawy związane z zapowiadanymi w nocy opadami deszczu. W końcu pożegnaliśmy się, by wrócić do centrum miasteczka i podjąć decyzję, co dalej.

Búcsú, czyli żegnajcie Węgry!

Wieczór w Szentendre to czas, kiedy zapalają się lampiony zawieszone nad kolorowymi uliczkami i niemal z każdej knajpki dobiega muzyka. My, szukając noclegu, siedzieliśmy niedaleko restauracyjki, w której zespół przygrywał melodie znane z filmów, np. z „Ojca chrzestnego” czy też kompozycje Ennio Morricone. Spokojny rytm muzyki połączony z półmrokiem i otaczającymi nas klimatycznymi kamieniczkami budował poczucie, że tak niewiele do szczęścia potrzeba. Nie przeszkadzał nawet kropiący co pewien czas deszcz. 

Młody kelner z pobliskiej knajpki, który wcześniej użyczył nam internetu, wiedząc, że poszukujemy noclegu – podał nam karteczkę z zapisanymi adresami. Wszystkie znajdowały się w odległości zaledwie kilkuset metrów od miejsca, w którym tkwiliśmy. I już pierwsza lokalizacja okazała się na miarę naszych potrzeb. Fajny pensjonat, w którym syn właścicielki dość sprawnie posługiwał się językiem angielskim (o pobycie w Szentendre i odnalezionych tam książkowych „skarbach” możecie poczytać we wcześniejszym wpisie). I do tego, przy porannym śniadaniu na tarasie okazało się, że nie byliśmy jedynymi gośćmi z Polski. Poznaliśmy wówczas fantastycznych ludzi: Agatę i Krzysia, którzy poprzedniego dnia bawili się na węgierskim weselu. Już po kilku minutach rozmowy zaproponowali nam, że możemy się z nimi zabrać do Nowego Sadu. I po godzinie już siedzieliśmy z naszymi nowymi znajomymi w samochodzie, pędząc w stronę Serbii, a tym samym mówiąc: „żegnajcie, Węgry!” No może bardziej: „do zobaczenia!”

Jeśli uważasz, że ten tekst może zainteresować Twoich znajomych - dmuchnij nam w żagle i udostępnij go dalej.

4 komentarze

    1. Zgadza się, naprawdę nas tam lubią. Przekonacie się o tym na pewno podczas wizyty na Węgrzech – czy to w stolicy czy w małych miasteczkach. Na pewno polecamy Szentendre – jeśli będziecie mieli okazję, udajcie się tam. Serdecznie pozdrawiamy i dziękujemy za lekturę.

  1. Ostatnio znajomy wracając z między innymi Węgier powiedział, że czół się tam jak w Polsce sprzed 20 lat, zwłaszcza jeżeli chodzi o prowincję.
    Wbrew pozorom to wielki plus, gdyż można odbyć swoistą podróż w czasie.
    Tak czy inaczej taka wyprawa wciąż przed nami 🙂
    Pozdrawiamy

  2. Pewnie coś w tym jest, że w małych miejscowościach można odnieść takie wrażenie. Ale to chyba dotyczy także innych krajów. I rzeczywiście dla osób, które odwiedzają je jako turyści może to stanowić walor. Nie wiadomo, jak to wygląda z perspektywy mieszkańców. Jak to często bywa – wszystko zależy od punktu widzenia. A Naszym Szlakom życzymy szerokiej drogi i mnóstwa ekscytujących przeżyć podróżniczych. Bardzo dziękujemy za lekturę!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *