„Ulotne chwile łapię jak fotka” – wybrzmiewa w starym kawałku Paktofoniki. I rzeczywiście sposobem na materialne utrwalenie chwil są obrazy, migawki codzienności, bliskie i znane zdjęcia. Od sierpnia 1839 roku, który to moment zwykło się uznawać za początek fotografii, malarską sztalugę i pędzel maczany w skrupulatnie mieszanych farbach nakładanych misternie na płótno nie tyle zastąpiła, ale uzupełniła sztuka fotografii. Sceny, pejzaże, portrety stały się obiektami, które na początku niezwykle skomplikowany mechanizm zatrzymywał na wywołanych kliszach. Sztuka, która pierwotnie zarezerwowana była dla wyspecjalizowanych mistrzów, z czasem stała się popularnym, masowym i dostępnym dla każdego zajęciem towarzyszącym niemal każdej, nawet najbardziej trywialnej, codziennej czynności. Skomplikowane w obsłudze mechanizmy i jeszcze bardziej enigmatyczny proces wywoływania klisz zastąpiły automatyczne aparaty, a następnie telefony wyposażane w coraz doskonalsze kamery.
Ewolucja rewolucjonizuje podejście do fotografii
I tak elitarna sztuka wymagająca umiejętności, talentu i eksperckiej wiedzy przekształciła się w rutynowy, niewymagający trudu mechanizm. Wraz z uproszczeniem procesu pstrykania i otrzymywania obrazów zmieniło się też podejście do fotografii. Fakt, że nikt już dziś nie musi „oszczędzać” kliszy czy cierpliwie czekać na wywołanie fotografii (co niosło potężną dawkę emocji) – strywializowano też obiekty mniej czy bardziej zasługujące na uwiecznienie. Cierpi na tym oczywiście jakość ujęć, lecz technicznymi i artystycznymi aspektami niewielu zaprząta sobie głowę. Ważne, by pstryknąć, automatycznie umieścić w mediach społecznościowych i pochwalić się fotką.
Znane zdjęcia robi się nie tylko aparatem…
I dlatego warto przypomnieć sobie słowa francuskiego artysty w tym fachu, pioniera fotografii ulicznej i twórcy pojęcia „decydującego momentu” w sztuce fotografii – Henriego Cartiera Bressona:
It is an illusion that photos are made with the camera.. they are made with the eye, heart and head.
To iluzja, że zdjęcia robi się aparatem… zdjęcia robi się okiem, sercem i głową.
Dlatego sprowokowani Światowym Dniem Fotografii przypadającym 19 sierpnia, postanowiliśmy przypomnieć kilka ikonicznych ujęć, które wpisały się w historię. Stawały się cennym i wymownym komentarzem istotnych wydarzeń. Zmieniały bieg dziejów. To znane zdjęcia, które – choć od nich wykonania upłynęło trochę czasu – dalej silnie przemawiają. Niosą potężny ładunek emocji. Prowokują. Wyczulają. Niektóre krzyczą, inne wymownie milczą. I uświadamiają, że nie wystarczy dysponować świetnym sprzętem, ale trzeba przede wszystkim dostrzegać to, co ważne i wiedzieć, w jaki sposób opowiedzieć jednym obrazem historię mogącą wypełnić karty potężnych rozmiarów książki.
A zatem zabieramy Was dzisiaj na wędrówkę po różnych zakątkach świata. Będzie to jednocześnie podróż w czasie, w której przewodnikiem będą znane zdjęcia i stojące za nimi historie.
Polska Apokalipsa w grudniu 1981
Zamknąć dramatyzm pierwszych chwil wprowadzenia stanu wojennego w Polsce w jednym kadrze. Oddać w jednej fotografii apokaliptyczny nastrój unoszący się w powietrzu w te niezapomniane grudniowe dni. Bez patosu odzwierciedlić historyczny kontekst dramatu kraju i zniewolonych umysłów. Kraju poddanego zewnętrznemu naciskowi, władzy na obcych usługach. Zarejestrować na kliszy w sposób ascetyczny i sugestywny podział społeczeństwa uwikłanego w wojnę wewnętrzną. Przypadkowo stworzyć fotografię, która z czasem urośnie do symbolu.
Stało się to możliwe za sprawą połączenia talentu, doświadczenia, wyobraźni i … przypadku. Jeden z najbardziej cenionych fotoreporterów europejskich, syn polskich emigrantów w Wielkiej Brytanii – Chris Niedenthal następnego dnia po wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego przejeżdżał w okolicach kina Moskwa w Warszawie. Jego reporterski zmysł wyłapał natychmiast wizualne elementy, które tworzyły uderzającą narrację. Obraz kondensujący wymowną treść.
Utrwalić chwilę za każdą cenę
Przed budynkiem kina, którego nazwa prowadziła wprost do stolicy wschodniego represjonującego mocarstwa, stacjonował wojskowy transporter SKOT. Wokół opancerzonego wozu zgromadzili się umundurowani stróże porządku. Śnieżne zaspy, pojedyncze samochody, kilku przechodniów w zimowych kożuchach. Grudniowe powietrze gęstniało od symboliki. Nad tytułem spajającym obraz nie trzeba było się głowić – jakby na ironię był już gotowy i tkwił na transparencie umieszczonym na fasadzie budynku. Na ekrany kin bowiem w tamtym czasie wchodziła kultowa produkcja Francisa Forda Coppoli „Czas Apokalipsy” inspirowana powieścią Josepha Conrada „Jądro ciemności”. I ten właśnie napis stanowił klucz do interpretacji kadru Niedenthala.
Ale aby zdjęcie powstało należało w tamtych okolicznościach sporo ryzykować. Wprowadzenie stanu wojennego w nocy 13 grudnia 1981 roku wiązało się bowiem z licznymi ograniczeniami i restrykcjami. O jawnym wyjęciu aparatu fotograficznego i pstryknięciu zdjęcia nie było – rzecz jasna – mowy. Za samo chodzenie po ulicy ze sprzętem, który mógłby zarejestrować jakiś wycinek apokaliptycznej rzeczywistości groziło aresztowanie. Sam pomysł uwiecznienia służb mundurowych można by uznać za skrajne szaleństwo. A zatem od pomysłu do realizacji fotograficznego zapisu chwili była długa droga. A kadr nie może przecież czekać. Należało działać natychmiast, ale z zachowaniem rozwagi.
Diabeł tkwi w szczegółach…
W całym tym szaleństwie szczęście sprzyjało fotoreporterowi. Chris Niedenthal znalazł kamienicę, której okna klatki schodowej dawały widok na kino Moskwa. Z głębi korytarza wykonał zdjęcie, które stało się symbolem. Ale gdy już na kliszy zapisano obraz, należało jeszcze znaleźć sposób, by dotarła ona do wolnego zachodniego świata, gdzie można by ją rozpowszechnić i przekazać informacje o tym, co dzieje się za żelazną kurtyną, w komunistycznym „jądrze ciemności”. Nie było to proste. Fotograf udał się na dworzec kolejowy i zaryzykował. Nieznanemu niemieckiemu studentowi udającemu się do Berlina przekazał kliszę, instruując, by ten bezpośrednio dostarczył ją do niemieckiej redakcji „Newsweeka”. Niedenthal nie miał żadnej gwarancji, że jego cenny materiał dotrze do celu. Nie znał też przypadkowego pasażera, któremu powierzył kliszę. A przecież ten mógł przypisać sobie autorstwo zdjęcia.
Klisza na szczęście dotarła do celu – najpierw do redakcji w Bonn, a stamtąd poleciała do Nowego Jorku. Pojawienie się zdjęcia w zachodniej prasie nie wywołało jednak takiego efektu, jakiego można by się spodziewać. Nie wydobyto jego potencjalnej siły, a to z banalnego powodu edycyjnego. Fotografia została nieumiejętnie wykadrowana i zaprezentowana w prasie w małym formacie. Pierwszy pokaz sceny pod kinem Moskwa pomijała bowiem jego nazwę, którą po prostu wycięto z fotografii. By zrozumieć, jak istotny był to akcent, należało znać kontekst. A zatem potrzeba było czasu, by zdjęcie zostało docenione i ostatecznie uznane za wymowny symbol stanu wojennego.
Cena legendarnych fotografii
Są też takie znane zdjęcia, za którymi stoi cichy dramat bohaterów. To obrazy, które z jednej strony wywołują lawinę pozytywnych działań i gestów ludzi dobrej woli. Jednakże okupione są ceną tragedii anonimowych osób. Portrety, które zostawiają nas z pytaniem o etyczny wymiar pracy fotografa. Obrazy przerażające i smutne, czasem wymuszone i wyreżyserowane, a innym razem spontanicznie rejestrujące cierpienie i tragedię jednostek, jak też całych społeczności. A jednak zazwyczaj są one niezwykle potrzebne i ważne. Ich historie pozostawiają jednak wątpliwości i budzą czasem dyskomfort. Takie są – naszym zdaniem – m.in. dwa zdjęcia, które obiegły świat i wpisały się w kulturowy kanon sztuki fotoreportażu, przy czym ich autorzy, zdobywając sławę i nagrody, pozostali z otwartymi pytaniami o etyczne granice swojej pracy.
Niechciany portret
Z taką sytuacją mamy do czynienia w przypadku ikonicznego już zdjęcia „afgańskiej dziewczyny” – portretu wykonanego przez Steve’a McCurry’ego w obozie dla uchodźców Nasir Bagh w Pakistanie. Fotografia przedstawiająca ok. 12-letnią zielonooką Szarbat Gulę z luźno zarzuconą na głowę czerwoną chustą obiegła świat w 1985 roku i uznana została za najbardziej rozpoznawalne zdjęcie National Geographic. Za historią powstania tego ujęcia stoi jednak dramatyczna historia dziecka zmuszonego do pozowania fotografowi i pokazania swojej twarzy wbrew przekonaniom religijnym czy uwarunkowaniom kulturowym. Dziewczynki, która ujrzała swój niechciany portret po wielu latach, podczas gdy jej wizerunek był już powszechnie znany ludziom na całym świecie.
Afgańska Mona Lisa a jej „twórca”
Autor fotografii – Steve McCurry w 1984 roku pracował w obozie, w którym w nieformalnej szkole uczyło się wiele dzieci afgańskich uchodźców. Jednym z ostatnich, które umieścił przed obiektywem była zmuszona do pozowania przez swojego nauczyciela młodziutka Szarbat. W chwili, kiedy fotoreporter utrwalał wizerunek dziewczynki, nie znał jej imienia i nazwiska. Niczego o niej wiedział.
Przez kolejnych 17 lat, kiedy fotografia stała się sławna, artysta usiłował ustalić tożsamość swojej bohaterki. Nie było to jednak proste, a na przeszkodzie stała wojna, zamknięcie Afganistanu dla zachodnich mediów w czasach rządów talibów, a także to, iż na fali popularności wiele kobiet podawało się za modelkę ze znanej fotografii. W końcu poszukiwania zwieńczone zostały sukcesem – około 30-letnia Szarbat Gula została odnaleziona. Wprawdzie pamiętała, że przed laty robiono jej to zdjęcie, ale rzekomo nigdy go nie ujrzała. Nigdy też fotograf nie pytał o zgodę na wykorzystanie jej wizerunku. Nigdy nie otrzymała wynagrodzenia za zdjęcie, które przecież przyniosło fotografowi nie tylko sławę.
Fotografia strachu
Fotografia, która stała się symbolem wojny w Afganistanie oraz sytuacji uchodźców na świecie, zyskała miano „afgańskiej Mona Lisy” i wielokrotnie porównywano ją z arcydziełem Leonarda da Vinci. Jest na tyle intrygująca, że poświęcono mu wiele naukowych studiów z zakresu antropologii czy kulturoznawstwa redagowanych często z perspektywy krytyki postkolonialnej. Istotny w recepcji okazał się materiał wideo, którego autor Tony Northrup dokonał demitologizacji wymowy zdjęcia.Wcześniej interpretowano je jako alegorię strachu przed wojną, natomiast Tony Northrup przekonuje w swoim materiale, że przerażenie malujące się w oczach dziewczynki ma zupełnie inne podłoże.
Jest po prostu przejawem niechęci przed uwiecznieniem na zdjęciu, a jej przyczyna tkwi w religii i obyczajowości. Szarbat Gula była pasztunką, czyli przedstawicielką grupy etnicznej Afganistanu i Pakistanu. Zgodnie z kulturowymi zwyczajami nie powinna patrzeć obcemu mężczyźnie w oczy, pokazywać twarzy, a nawet niewskazane było przebywanie z nim w jednym pomieszczeniu. I z tego wynika paraliżujący strach, który dostrzega się w jej zimnych zielonych oczach.
Blaski i cienie pracy fotoreportera
Jeszcze bardziej dramatyczna jest historia kolejnego legendarnego zdjęcia, które ukazało się na okładce „New York Timesa” 26 marca 1993 roku i niemal natychmiast stało się symbolem Afryki. Mowa o „Struggling Girl” – nagrodzonej w 1994 roku Pulitzerem fotografii Kevina Cartera (jak podaje wikipedia – w rzeczywistości zdjęcie przedstawia chłopca). Obraz rozbudzający wyobraźnię, wstrząsający wymową, nie pozostawiający nikogo obojętnym. Wykorzystywany był podczas zbiórek pieniędzy na pomoc dla Sudanu, w akcjach humanitarnych i działaniach o szczytnych celach. To jasna strona historii związanej z publikacją fotografii. Mroczną są okoliczności jej powstania i wpływ, jaki wywarła na samego artystę.
Bezsilność obiektywu
W 1993 roku młody fotoreporter słynący z demaskowania brutalności apartheidu – Kevin Carter (należący wraz z Kenem Oosterbroekiem, Gregiem Marinovichem i Joao Silvą do tzw. The Bang Bang Club) przebywał w obozie dla uchodźców na terenie Sudanu. Ogrom ludzkich tragedii związanych z klęską głodu, suszami i konfliktem zbrojnym, popchnął go do tego, by szukać chwili wytchnienia na wypalonej słońcem łące. Los przygotował dla niego zawodowe wyzwanie – tam przed fotografem ukazał się zatrważający widok czołgającego się, przerażająco wychudzonego małego ok. 5-letniego sudańskiego dziecka. Wprawne oko reportera wychwyciło niepowtarzalny kadr. Za słaniającą się z głodu postacią przysiadł sęp, który cierpliwie czekał na moment, by zaatakować bezbronne ciało.
Dla Kevina Cartera był to moment, który wywarł decydujący wpływ na jego dalsze życie, zarówno zawodowe, jak i prywatne. Miał przed sobą symboliczną i przerażającą scenę. Wiedział jedno: musi ją utrwalić. Przez 20 minut czekał na moment aż ptaszysko rozłoży skrzydła i … zaatakuje chłopca. Napięcie było silne aż do bólu. W końcu fotograf zdecydował uwiecznić samą sytuację wyczekiwania. Po zrobieniu zdjęcia wprawdzie przegonił sępa, lecz dziecku nie udzielił pomocy. I za tą bierność spotkała go potem ostra krytyka, głównie czytelników gazet, gdzie przedrukowywano obraz dziecka, na które czyha sęp. Sam reporter relacjonował, że scena go przeraziła, wywołała łzy bezsilności i przywołała myśli o własnej córeczce Megan. Pytany o małego Sudańczyka wspominał, że rzekomo wstał i ruszył w kierunku obozu.
Jak żyć dalej z obrazem?
Nagrodzona fotografia przyniosła sławę autorowi, jednak nie dawała mu spokoju i nie zapewniła szczęścia. Atakowany za bezczynność obserwatora, poddawany krytycznym ocenom moralnego wymiaru fotografii twórca popadał w stany depresyjne. Problemy finansowe, chaos w życiu prywatnym, dramatyczna i nagła utrata przyjaciela popchnęły go do ostatecznej decyzji. Młody fotograf 27 lipca 1994 roku popełnił samobójstwo. Pozostawił nas z otwartymi pytaniami o dozwolone i nieprzekraczalne granice pracy fotografa i reportera. O zaangażowanie i ingerowanie w życie uwiecznianych obiektów. I o to, jak żyć z niechcianymi, lecz zarejestrowanymi w pamięci trudnymi obrazami?
Cichy krzyk w płomieniach
Kolejną fotografią, która obiegła cały świat i trwale zapisała się na kartach historii, jest ujęcie przedstawiające wietnamskiego buddyjskiego mnicha Thich Qoang Duca, który 11 czerwca 1963 roku dokonał aktu samospalenia na sajgońskim skrzyżowaniu. Wyznawca buddyzmu mahajana zaprotestował w ten drastyczny sposób przeciwko działaniom prezydenta Ngô Đình Diệm – fanatycznego katolika rządzącego od 1955 roku w Republice Wietnamu. To z jego inicjatywy oddano kraj (którego niemal 90% mieszkańców było wyznawcami buddyzmu) pod opiekę Matki Boskiej.
Reakcją na prześladowania dyktatora i szerzący się terror była demonstracja, którą zorganizowano w czerwcu 1963 roku. Przed ambasadą Kambodży w Sajgonie odbył się przemarsz 350 mnichów niosących protestacyjne transparenty. Był wśród nich przybyły błękitnym Austinem A95 (obecnie znajdującym się w klasztorze w Hue) 67-letni Thich Qoang Duca. I to on postanowił w dramatyczny sposób zwrócić uwagę świata na to, co się dzieje w Wietnamie. Polany przez innych mnichów benzyną, zaintonował modlitwę Buddy, wypowiedział ostatnie słowa kierowane do prezydenta, zaapelował o ochronę buddyzmu i siedząc w pozycji lotosu – płonął jak żywa pochodnia. Ten czyn sprawił, że potem nadano mu miano „bohatera umysłu oświecenia”, czyli osoby zbliżającej się do stanu nirwany poprzez pomoc innym. A jego serce, które nie uległo całkowitemu zwęgleniu, traktuje się obecnie jak relikwię.
Zdjęcie, które stało się częścią historii
Zdjęcie wykonane przez Malcolma W. Browne i nagranie ze zdarzenia obiegły świat. I mimo reakcji, w tym interwencji Johna F. Kennedy’ego, władze Wietnamu nie zamierzały złagodzić swej polityki, a wręcz ją zaostrzyły, wysyłając do demonstrujących buddystów w Hue i Sajgonie regularną armię. Więzienia zapełniały się kolejnymi tysiącami wyznawców buddyzmu. Przełom nastąpił 1 listopada 1963 roku, kiedy to Amerykanie otoczyli czołgami pałac dyktatora. Udało mu się uciec, ale wrotce potem znaleziono jego zwłoki w jednym z kościołów. Na czele Republiki Wietnamu stanął wspierany przez USA rząd, a – jak wiemy – w kolejnym okresie doszło do strasznej wojny.
Słynna fotografia Malcolma W. Browne została wyróżniona nagrodą World Press Photo za rok 1963. Z kolei w 1992 roku ponownie ją przypomniano, kiedy pojawiła się na okładce debiutanckiego albumu zespołu Rage Against the Machine.
Siła przekazu fotograficznego
Wiele z ikonicznych fotografii powstało przypadkowo. I nie inaczej jest ze słynnym zdjęciem Placu w Tiananmen – obrazem nazywanym czasem „Nieznany Buntownik” albo „Tank Man”. Co ciekawe – podobne ujęcia wykonało niemal w tym samym momencie 5 czerwca 1989 roku dwóch fotoreporterów. Jeff Widener, pracujący dla Associated Press, za uwiecznienie wydarzeń w Chinach został nominowany do Nagrody Pulitzera. Druga fotografia autorstwa Charlie Cole z Newsweeka doczekała się nagrody World Press Photo.
Znane zdjęcia zostały wykonane dzień po krwawym stłumieniu protestów na placu o ironicznie brzmiącej (w kontekście zdarzeń) nazwie: Niebiańskiego Spokoju. Podczas demonstracji, w których wzięło udział ok. 20-30 tysięcy ludzi, domagano się m.in. zniesienia cenzury, jak też poszanowania praw obywatelskich. Do dziś nie wiadomo, ile osób zginęło w ulicznych egzekucjach. Bo oczywiście oficjalnie rzecznik rządu ogłosił, że „na Tiananmen nikt nie zginął”. Wedle szacunków zachodnich dziennikarzy życie straciło około czterech tysięcy ludzi.
Anonimowość i amnezja
5 czerwca 1989 roku na alei Chang’an pojawia się człowiek. Anonimowy mężczyzna w białej koszuli i ciemnych spodniach, trzymając w dłoniach siatki z zakupami nagle staje się bohaterem symbolicznej sceny. Jej siłę wydobywa właśnie ascetyczna w środkach wyrazu fotografia. Oto maleńka ludzka postać stoi naprzeciwko potężnych i zimnych maszyn, które stanowić mają manifestację siły, dominacji, potęgi władzy nie liczącej się ze swoimi obywatelami. W wyrwanym z codziennej rutyny człowieku wzbiera bunt i złość wynikająca z bezsilności. W szaleńczym akcie desperacji wspina się na czołgi. Potem wykrzykuje coś przez włazy pojazdów na gąsienicach. Wymachuje jedynym orężem, którym dysponuje – siatkami z zakupami. Próbuje zatrzymać ciąg potężnych pojazdów. Ostatecznie zostaje ściągnięty z drogi przez grupkę ludzi. Kim był, co nim kierowało, czy ocalał – te pytania pozostaną bez odpowiedzi. Symbolicznie uznany zostanie za ostatniego mieszkańca Pekinu gotowego stawić opór.
Całą scenę obserwował fotograf z balkonu Beijing Hotel. Zdając sobie sprawę z wysokiego ryzyka fotografowania pokazu siły Komunistycznej Partii Chin, celuje obiektywem tylko trzy razy, by wybrać to jedno zdjęcie. Następnego dnia fotografia człowieka, który stał się symbolem walki o wolność, pojawia się na pierwszych stronach gazet na całym świecie.
W kwietniu 1998 roku pismo „Time” ogłosi, że Nieznany Buntownik należy do „100 najważniejszych osób XX wieku, które wpłynęły na ludzką świadomość”. Ale nie w Chinach. Wydarzenia na Tiananmen do dziś są w komunistycznych Chinach tematem tabu. Z historii po prostu wymazano to wydarzenie…
Podwójne życie jednego zdjęcia
Niektóre znane zdjęcia zaczynają swoje „życie” już po publikacji, nadają mu znaczeń widzowie czasem dostrzegający to, co było niewidoczne lub nieistotne dla artysty. Ich historię budują sensy „naddane”, jak by to mógł określić Umberto Eco. I tak chyba stało się z legendarną fotografią, która niedawno celebrowała swoje 50-lecie. Mowa o kultowym zdjęciu z okładki albumu „Abbey Road” zespołu The Beatles, wykonanym 8 sierpnia 1969 roku około godziny 11:35.
To tylko z pozoru banalne ujęcie przedstawiające czterech Beatlesów przechodzących przez przejście dla pieszych w Londynie w pobliżu studia, w którym nagrywali swój jedenasty album. Dla fanów zespołu londyńska zebra (w 2010 roku wpisana na listę Zabytków Wielkiej Brytanii przez English Heritage) stała się obowiązkowym miejscem pielgrzymek (o londyńskich miejscach związanych z muzykami możecie przeczytać we wcześniejszym artykule). Autorem ujęcia jest przyjaciel Johna Lennona i Yoko Ono – szkocki fotograf Iain Macmillan, który na wykonanie fotki miał około 15 minut. Na taki czas bowiem policja wstrzymała ruch uliczny. Wówczas autor zdjęcia stał na drabinie i na sześciu ujęciach uwiecznił maszerującą po zebrze Wielką Czwórkę z Liverpoolu. Ostatecznie na okładkę trafiło wybrane przez Paula piąte pstryknięcie aparatu.
Teorie spiskowe wokół fotografii
Fotografia wykonana na potrzeby okładki albumu stała się niemal natychmiast po publikacji pretekstem dla snucia rozmaitych teorii spiskowych. Po premierze płyty fani znaleźli bowiem kolejny „dowód” na teorię jakoby „Paul is dead”, zgodnie z którą McCartney zginął w wypadku samochodowym i został zastąpiony sobowtórem. Te dowody mnożono, bacznie wpatrując się w fotografię.
I tak potwierdzeniem np. miał być fakt, że leworęczny Paul na zdjęciu trzyma papierosa w prawej ręce. A zatem nie mógł to być „prawdziwy McCartney”. Na fotce uwagę fanów przykuwała też policyjna furgonetka (jej numer rejestracyjny pojawił się potem okładce albumu Oasis „Be Here Now”), którą interpretowano jako aluzję do pogrzebowego karawanu. To, rzecz jasna, następny „dowód”, że muzyk nie żyje. Z kolei biały przypadkowo zaparkowany wzdłuż ulicy garbus (należący do jednego z okolicznych mieszkańców) z numerem rejestracyjnym LMW 281F – co odczytywano jako „28 if” – interpretowano jako przesłankę stwierdzenia, że „Paul miałby 28 lat” w dniu premiery albumu … oczywiście „gdyby żył”. Litery „LMW” miały rzekomo być skrótem od stwierdzenia, że „Linda McCartney weeps”. Znając obsesję fanów na punkcie pamiątek po swoich idolach – dziwić nie powinien fakt, iż wkrótce potem garbus został pozbawiony tablic rejestracyjnych, które po prostu skradziono. Kultowy samochód natomiast trafił ostatecznie do muzeum Volkswagena w Wolfsburgu.
Bohater drugiego planu
Jeszcze jedną ciekawostką związaną z fotką może być historyjka związana z przypadkowo uwiecznionym mężczyzną znajdującym się przy czarnej taksówce. „Bohater drugiego planu” stał i przyglądał się sesji fotograficznej, nie zdając sobie w ogóle sprawy, że stawał się częścią historii. Ten Amerykanin – Paul Cole, przebywający wówczas na wakacjach w Londynie, nie rozpoznał zespołu i dopiero rok później ujrzał okładkę albumu, na której uwieczniono i jego. Co więcej – nigdy nie był fanem Beatlesów i rzekomo nigdy nie przesłuchał albumu.
Zdjęcie było potem wielokrotnie wykorzystywane w popkulturze. Stało się inspiracją, obiektem parodii, trawestacji i różnych cytatów wizualnych, np. nawiązania można znaleźć na okładkach albumów The Red Hot Chili peppers („The Abbey Road EP”), Blur („Video for Parklife”) czy Kanye Westa („Live Orchestra”).
Woodstock w pigułce
Festiwal Woodstock odbywający się w dniach od 15 do 17 sierpnia 1969 roku był nie tylko wydarzeniem muzycznym, ale przede wszystkim społeczno-politycznym, okazją do zamanifestowania pewnego światopoglądu, zwrócenia uwagi głos na młodych ludzi niepodzielających stylu myślenia pokolenia rodziców.
Jednym z fotografów, którzy pojawili się na farmie Maxa Yasgura w Bethel był amerykański fotoreporter, członek Magnum Photos – Burk Uzzle. Na festiwal pojechał (w towarzystwie żony i dwóch synów) na własną rękę, odrzucając zlecenie „Newsweeka”. To stwarzało mu możliwość uwieczniania nie tego, czego życzyłaby sobie redakcja, ale rejestrowania obiektywem miejsc, ludzi i zdarzeń spoza głównego nurtu festiwalowego. Nie musiał polować na konkretne występy muzyczne i portretować wyłącznie gwiazdy wielkiego formatu, jakie stawały z opóźnieniem na scenie. Dawało mu to szansę na wtopienie się w woodstockową komunę, oddychanie niepowtarzalną atmosferą i wszechobecnym dymem marihuany.
Wieczne życie motyla
I dzięki temu w niedzielny poranek trzeciego dnia festiwalu udało mu się wykonać kultową fotografię, która stała się symbolem Woodstocku. To zdjęcie, na którym uwiecznił na tle błotnistego pola wypełnionego śpiącymi hippisami otulonych brudną kołdrą (jedna z wersji wspomnień mówi, że zabrali ją ukradkiem z domu; inna, że znaleźli ją po drodze) 20-latków: Nicka Ercoline i Bobbi Kelly. Chłopak z bujną czupryną stoi odwrócony plecami do reportera, natomiast twarz dziewczyny w dużych okularach słonecznych widoczna jest tylko fragmentarycznie. Gdyby nie pled, którym się okrywają i jeden detal stanowiący tło fotografii, identyfikacja bohaterów niemal graniczyłaby z cudem.
Tym szczegółem jest majaczący na drugim planie barwny motyl na długim kiju. To właśnie rekwizyt pozwolił po czasie zaskoczonym Bobbi i Nickowi stwierdzić, że znaleźli się na okładce kultowego albumu z 1970 roku. Ich zdumienie było tym większe, że w woodstockowym uniesieniu w ogóle nie zdawali sobie sprawy, że stali się obiektem dla fotografa. Na festiwalu byli zaledwie jeden dzień – oczywiście udając się tam spontanicznie bez wiedzy i zgody rodziców. Nawet nie widzieli sceny muzycznej, do której trudno było się przebić przez ogromny tłum ludzi. No i sami nie definiowali się jako typowe dzieci-kwiaty. Prowadzili dość ustabilizowane życie, wywiązywali się z codziennych rutynowych obowiązków, a ich bunt nie wykraczał poza ramy typowego nastoletniego życia. Co więcej – w 1971 roku pobrali się i zamieszkali w Pine Bush – niecałą godzinę drogi od legendarnego miejsca.
Sentymentalna podróż w czasie
A uwieczniony na zdjęciu koc jeszcze przez jakiś czas był w posiadaniu Nicka, potem uległ zniszczeniu. Kolekcjonerzy pamiątek oferowali nawet 30 tysięcy dolarów. Album ozdobiony zdjęciem Burka Uzzle przez cztery tygodnie znajdował się na szczycie listy tygodnika Billboard i sprzedano go w nakładzie dwóch milionów egzemplarzy. Niemal każdy fan muzyki na widok fotografii tulącej się pary zakochanych na tle śpiących hippisów sentymentalnie łączy ją z kultowym Woodstockiem i cofa się w czasie do 1969 roku.
„Kreatywny ułamek sekundy”
Wybrane przez nas znane zdjęcia są subiektywnym przeglądem fotografii, które tylko potwierdzają wstępnie zasygnalizowaną tezę jakoby nie tyle doskonały sprzęt gwarantował powstanie świetnego materiału wizualnego. Pozwolimy sobie jeszcze raz na przytoczenie słów francuskiego artysty Cartiera-Bressona, który w wywiadzie dla Washington Post w 1957 roku stwierdził:
Kiedy robisz zdjęcie pojawia się ten kreatywny ułamek sekundy. Oko musi dostrzec kompozycję lub ekspresję którą przynosi samo życie, a Ty musisz użyć intuicji, aby nacisnąć migawkę w odpowiednim momencie, o! Ten jeden moment! Kiedy go przegapisz, zniknie na zawsze.