Czas pożegnać się z Ksamilem i ruszyć dalej. Nam się wprawdzie nie spieszy, ale nasi nowi znajomi mają plan do zrealizowania. W plecaku Yamana tkwi niewykorzystany bilet do Kosova, dokąd skoczy na dwa-trzy dni, a Marzena i Aga mają jeszcze parę miejsc do odwiedzenia w trakcie wyjazdu. Następnych kilka dni chcemy spędzić wspólnie, więc po błogim leniuchowaniu – trochę aktywności się przyda.
Dalej, w drogę!
Żegnamy się z Yamanem na przystanku autobusowym. Umawiamy na mailowy kontakt – może za kilka dni uda nam się znów spotkać, już w Macedonii?
Z Agnieszką i Marzeną jedziemy autobusem do Sarandy i tam wsiadamy do busika zmierzającego w stronę Gjirokastry – „Srebrnego Miasta”.
Dziewczyny wyskakują wcześniej, by zobaczyć Syri i Kalter, czyli tzw. albańskie Blue Eye (wywierzysko z wodą wypływającą naturalnie spod ziemi). My odpuszczamy sobie wędrówkę do Błękitnego Oka. Ponad 35 stopniowy upał, 25 kg na plecach i klatce piersiowej plus wspinaczka w tłumie weekendowych turystów – trochę lenistwo i trochę rozsądek sugerują, by oszczędzać siły na dalszą podróż.
Umawiamy się z Agą i Marzeną na spotkanie już w Gjirokastrze, gdzie znajdujemy wyjątkowe miejsce na nocleg.
Disco polo w albańskiej tawernie
Zanim jednak tam trafiamy, przemierzamy w duecie drogę, szukając miejsca na późny obiad. Gdy przechodzimy niedaleko ronda, przyjaźnie nawołuje nas właściciel pobliskiej tawerny. Najpierw pokazuje nam swoje zaplecze kuchenne, a tam na ogromnych rusztach powoli obraca się mięso. Spec w przygotowaniu potraw z grilla zna całkiem sporo polskich słów i zdradza nam, że od czasu do czasu ogląda polską telewizję (Polsat) – w ten sposób uczy się naszego języka. Kiedy siadamy przy stoliku i przeglądamy menu z 4 pozycjami + napojami, w tle zaczyna rozbrzmiewać disco polo (no co zrobić, starał się chłop, chciał dobrze 😄).
Właściciel jest niesamowicie towarzyski i kontaktowy, o czym przekonujemy się ponownie, gdy przy sąsiednim stoliku pojawia się dwóch podróżników z Ohio. Facet siada przy nich i poświęca im czas, by po prostu pogadać, np. o prezydencie Trumpie.
My tymczasem próbujemy skontaktować się z dziewczynami i okazuje się, że już przyjechały do Gjirokastry.
Właściciel tawerny, który na wieść o tym, że oczekujemy na znajome zmierzające w naszym kierunku, pyta o ich imiona i gwałtownie się zrywa. Nie bardzo rozumiemy, co się dzieje, ale sprawa natychmiast się wyjaśnia: facet zrzuca zapaskę, łapie rower i wykrzykując „Ma-zie-na!”, pruje przed siebie. Po kilkunastu minutach wraca zmartwiony, gdyż nie udało mu się odnaleźć naszych towarzyszek. Czekamy cierpliwie, tym bardziej, że nagle zaskakuje nas krótka, ale obfita ulewa.
Polskie towarzystwo na albańskim szlaku
Gdy w pobliskim sklepie dostrzegamy dziewczynę z plecakiem, czujny „opiekun”, pyta, czy to nie jest któraś z naszych koleżanek. To żadna z nich. Dowcipny właściciel tawerny przyjmuje wówczas zakłady, skąd może pochodzić nieznajoma z plecakiem. Obstawiamy kraje skandynawskie, co zostaje natychmiast zweryfikowane. Specjalista od grilla zmierza w stronę dziewczyny i po chwili wraca z kompletem danych (RODO nie stoi tu na przeszkodzie 😉).
To samotnie podróżująca Agata z… Polski, która po chwili przychodzi do nas, by wspólnie wypić piwko. Zjawiają się też nasze towarzyszki wyprawy. Właściciel tawerny znika na zapleczu, by po chwili zaprezentować się w pełnej okazałości – w świeżej koszulce, na której połyskuje wielki złoty łańcuch.
Od Agaty zbieramy informacje o jej szlaku i interesujących miejscach, dzielimy się doświadczeniami i wrażeniami z bałkańskiego tripa. Zwraca uwagę na obecność wielu Australijczyków na Bałkanach – my spotkaliśmy tylko jednego podróżującego kamperem w towarzystwie dziewczyny z Brazylii). Agata podróżuje od miesiąca. Zamierza dotrzeć do Turcji, choć przyznaje, że czas ją goni i być może będzie zmieniać plan. 1 września musi być już w Polsce, a przecież jeszcze tyle fajnych miejsc do zobaczenia! Dodaje, że samotne podróżowanie ma kilka minusów, ale też i plusy – w tym ten, że nie musi trzymać się sztywnego planu i nikogo pytać o jego modyfikacje. Rozstajemy się, życząc szerokiej drogi, a właścicielowi tawerny wszelkiej pomyślności (gdybyście byli kiedyś w okolicy zajrzyjcie do Taverna Laberia – naprawdę dobre mięsiwo).
Gjirokastra, czyli wspinaczka tysiącem schodów
Kerafil Guest House znajduje się w centrum starego miasta, dokąd wspinamy się po stromych, wąskich uliczkach. Gjirokastra nie bez powodu nazywana jest „Miastem Tysiąca Schodów”. Do góry mijamy kamienne domki pokryte szarymi łupkami, przed nami na wzgórzu pojawia się oświetlona średniowieczna twierdza, a oglądając się za siebie podziwiamy malowniczą, wręcz bajkową panoramę miasta wpisanego na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO (w 2005r).
Miejsce, do którego trafiamy, jest absolutnie wyjątkowe. Fantazja właścicieli nie ograniczała się do sztampowego wystroju hosteli, pensjonatów i innych przybytków otwierających swe drzwi dla podróżujących. Wchodzimy do pokoju z ręcznie wystruganym łożem i haftowaną wykrochmaloną pościelą. Na ścianach zarówno w pokoju, jak i całym domu – swoista galeria sztuki. Impresjonizm ze szczyptą dadaizmu i sporą porcją pop-artu. Obok płócien z tradycyjnymi widoczkami, trafiają się reprodukcje zaskakujące nagromadzeniem takich elementów, jak: cwałujący koń, łabędź w locie, szczyty górskie, wodospady, zachody słońca, domki jak dla Barbie, barwne strumyczki – a wszystko na jednym obrazie!
Na korytarzu mnóstwo dziwnych rekwizytów. Przy drzwiach naszego pokoju straż pełnią: wypchany paw i miniaturowy konik na biegunach. W przepięknym zielonym ogrodzie pnącza z winogronami, króliki, studzienki, fontanny i… podświetlane usta jak z prac Andy’ego Warhola. Oczarowuje nas przestronny taras, z którego możemy podziwiać panoramę miasta. Na balustradzie o nasz dobry nastrój dba oświetlony, migoczący renifer.
Gospodarze są absolutnie niesamowitymi ludźmi. To albańskie małżeństwo, które choć nie porozumiewa się w ogóle w języku angielskim, robi wszystko, by każdy gość czuł się tu jak król. Wspaniali, serdeczni ludzie!
Z wizytą w Domu Skenduli
Rano gospodarze przygotowują dla nas śniadanie, które podane na tarasie z widokiem na malownicze okolice, jest znakomitym startem dla nowego dnia. Stół jest suto zastawiony. Nie mogło na nim zabraknąć też charakterystycznej dla Gjirokastry potrawy: qifqi – ryżowych kulki z jajkiem i świeżymi ziołami. Nikt nie ma prawa odejść od stołu głodnym.
Pakujemy plecaki, które zostawiamy u gospodarzy, a sami idziemy pozwiedzać miasto.
Pierwsze kroki kierujemy do zabytkowego Domu Rodziny Skenduli. Najpierw oprowadza nas starszy pan opowiadający o losach swoich przodków, którzy od początku XVIII wieku zamieszkiwali ten masywny przestronny budynek. Mimo że jego znajomość angielskiego ogranicza się do kilkunastu słów, niezwykle plastycznie i obrazowo przedstawia historię domu i przeznaczenia konkretnych pomieszczeń.
Później rolę przewodnika przejmuje najmłodszy potomek rodu Skenduli – chłopak tłumaczący zawiłą historię swojej rodziny. On sam dumnie podkreśla, że jest przedstawicielem 11 generacji rodu Skenduli. Jego przodkowie zajmowali ten kamienny piętrowy dom do końca II wojny światowej, kiedy to budynek został przejęty przez komunistów. Dla zwolenników Envera Hodży nic nie znaczył fakt, iż była to własność zajmowana wówczas od dziewięciu pokoleń przez albańską rodzinę. Reżim przecież zabraniał posiadania czegokolwiek na własność – łącznie z samochodami (może brawurowa jazda Albańczyków współcześnie to próba nadrobienia straconego czasu?).
Pamięć o Hodży w Gjirokastrze
Dalsze kroki kierujemy w stronę starej średniowiecznej twierdzy rozbudowanej przez Turków osmańskich. Spacerowym krokiem przemierzamy utrzymane w orientalnym stylu uliczki, na których roi się od maleńkich warsztatów rzemieślniczych i sklepików z pamiątkami. Mnóstwo tu gadżetów przypominających, że Gjirokastra to miejsce narodzin byłego albańskiego prezydenta Envera Hodży. Gdyby ktoś chciał zachować w pamięci ten fakt, obkupi się w kubeczki, koszulki, magnesy, przypinki z jego wizerunkiem bądź w popielniczki o kształcie bunkrów – obsesji Hodży. Trudno wyczuć, czy eksponowanie albańskiego dyktatora to wyłącznie chwyt marketingowy? Czy też odrobina dumy tych mieszkańców Gjirokastry, którzy sentymentalnie wracają do przeszłości…
Średniowieczna twierdza na zwieńczenie wizyty w Gjirokastrze
Gdy zasapani docieramy do twierdzy, w kasie wita nas miła bileterka. Informuje, że obecnie najbardziej liczną grupę turystów w Gjirokastrze stanowią właśnie Polacy. Przekonujemy się o tym na każdym kroku, również na terenie twierdzy, gdzie mijamy samotnych wędrowców z Polski, jak też zorganizowane grupy z przewodnikiem.
Najpierw przechodzimy obok kolekcji włoskich i niemieckich dział wojskowych z czasów II wojny światowej. Potem wychodzimy na dziedziniec i snujemy się wzdłuż murów, skąd rozpościera się widok na miasto.
Ciekawym obiektem umieszczonym na terenie twierdzy jest wrak amerykańskiego samolotu Lockheed T33. Umieszczono przy nim tabliczkę prezentującą różne wersje historii znalezienia się tego obiektu w Albanii. Jedna, najczęściej powtarzana mówi o awaryjnym lądowaniu samolotu imperialistów koło Tirany i w konsekwencji – przejęciu maszyny uznanej za obiekt szpiegowski.
Dalej idziemy na rozległy plac ze sceną, na którym organizowane są występy podczas festiwalu folklorystycznego w Gjirokastrze. Oglądamy jeszcze wieżę zegarową i patrząc na zegarki, uznajemy, że czas już wracać po plecaki i wydostać się z tego ciekawego miasta. Dokąd i w jaki sposób – jeszcze nie wiemy 😉
Wpis jest relacją z autostopowego wyjazdu na Bałkany i do kilku sąsiadujących z nimi krajów.