Drugi i ostatni poranek w Tiranie. Szybkie pakowanie, śniadanie w drodze na dworzec autobusowy. Zanim jednak docieramy na miejsce, na przejściu dla pieszych pełnym ludzi jakiś facet próbuje nam wyjąć telefon z kieszeni. Kiedy po błyskawicznej reakcji manewr mu się nie udaje, po prostu idzie dalej zamaszystym krokiem w przeciwną stronę, z uśmiechem na ustach.
Byle dalej od Tirany
O 12.30 mamy autobus do Sarandy i do kolejnego nieprzyjemnego incydentu dochodzi w biurze podczas zakupu biletów. Kiedy my już swoje otrzymaliśmy, do pomieszczenia wchodzi chłopak, który chce jechać w tym samym kierunku. Sprzedawca każe mu okazać paszport (od nas nie chciał), a następnie odmawia sprzedaży. Młody Izraelczyk jest skonsternowany, my – świadkowie zdarzenia – również.
Kiedy chłopak pyta o powód odmowy, sprzedawca mruczy coś pod nosem po albańsku. W tym też momencie do biura wchodzi facet, który okaże się potem technicznym pomocnikiem kierowcy (sprawdza i sprzedaje bilety w autobusie, kontroluje chowanie i wydawanie bagaży na przystankach, wydaje resztę itp.). Ten jest Albańczykiem mówiącym po angielsku i staje się pośrednikiem w pertraktacjach między sprzedawcą a chłopakiem z Izraela. Coś próbuje tłumaczyć, że nie sprzedadzą mu biletów w związku z napływem imigrantów z Syrii i Pakistanu, ryzykiem pójścia do więzienia itp. Generalnie nic się kupy nie trzymało w jego wypowiedzi. Ostatecznie udaje się sprawę załatwić, ale niesmak pozostaje.
Do Sarandy jedziemy ponad 5 godzin. Widoki ciekawe i czasem zaskakujące – gdy autobus musi trochę postać i poczekać, bo na drodze rezyduje a to stado baranów, a to kilkanaście krów, innym razem kozy. Całą drogę „uprzyjemnia” nam dudniąca muzyka – kierowca katuje nas zapętloną płytą albańskiego popu. Zaklinany rzeczywistość: oby odtwarzacz się zaciął, oby koleiny były tak duże, że płyta przestanie działać, oby ta droga się skończyła!
Turystyczny kurort Saranda
Docieramy w końcu do Sarandy. W głowach miks albańskiej muzyki, na ulicy gwar, z którego co jakiś czas wybrzmiewa polski język. Kierujemy się do małego baru na jedzenie i ledwie co zajmujemy stolik, pojawia się grupa Polaków, z którymi chwilę rozmawiamy. To wczasowicze, którzy zachwalają miejsce i informują nas, gdzie znajdziemy polską restaurację. Poważnie? Też w podróży szukacie polskiego jedzenia czy jednak próbujecie lokalnej kuchni?
Ogarniamy nocleg w Sarandzie, spotykamy jeszcze raz Izraelczyka, z którym jechaliśmy z Tirany i idziemy nad morze. Po trzech tygodniach wędrówki po Bałkanach – wreszcie udaje nam się zanurzyć!
Wieczorem nawiązujemy kontakt z Agnieszką z Wrocławia, którą poznaliśmy na pierwszym odcinku naszej podróży – z Poznania do Katowic. Aga wraz z kumpelą Marzeną właśnie zmierza w stronę Albanii. Umawiamy się na spotkanie następnego dnia w Ksamilu.
Ksamil podporządkowany Polakom
Rano po śniadaniu w albańskiej piekarni, łapiemy autobus i śmigamy do Ksamilu. W pierwszej knajpce (do której zaglądamy, by napić się kawy i dać namiary Agnieszce i Marzenie) wita nas menu w trzech językach: albańskim, angielskim i … polskim. Okazuje się, że miejsce przeżywa prawdziwą inwazję polskich turystów. Niemal wszędzie sprzedawcy i kelnerzy witają polskim pozdrowieniem i oczywiście wymieniają jedno nazwisko, które każdemu kojarzy się z naszym krajem: „Lewandowski”.
Czekamy na dziewczyny, które dwa dni temu przyleciały na Korfu, skąd przyjeżdżają do Ksamilu. Gdy się spotykamy, przy kebabie dzielimy się swoimi przygodami.
Kolejny punkt programu to poszukiwanie przyjemnego miejsca nad morzem, aby rozbić namiot i zwyczajnie się wybyczyć przez parę dni.
Na jednej z dzikich plaż…
Kiedy trafiamy na jedną z małych plaż, w barze zaliczamy piwko. Właściciel i jego pomocnik oferują miejsce za barem – stoi tam porzucony namiot, jest miejsce, by biwakować. Po początkowej euforii, stajemy się nieco podejrzliwi, gdy panowie z baru pytają Agnieszkę i Marzenę o mężów.
Obok przy stoliku siedzą dwaj Polacy, którzy od kilku dni są na kempingu kilkadziesiąt metrów dalej. Uprzedzają, by zachować ostrożność wobec właścicieli baru. Po krótkiej naradzie, stwierdzamy, że nie warto kusić losu – decydujemy, że spadamy z miejsca, które mogłoby dostarczyć nam niepożądanych wrażeń. Dziewczyny przy okazji dzielą się opowieścią o poprzedniej nocy, kiedy zamierzały skorzystać z couchsurfingu w Albanii zakończonego ucieczką po dość dwuznacznym zachowaniu gospodarzy.
No to – cała naprzód! Zbliżamy się do dzikiej plaży, gdzie czeka na nas doborowe towarzystwo. Rozbijamy namiot przy Wiktorii i Mateuszu z Warszawy – świetni sąsiedzi, którzy są kopalnią wiedzy o autostopie i dają nam namiary na ciekawe i sprawdzone miejsca, które odwiedzili. Mateusz m.in. pracuje w radiu i prowadzi audycję Kręte Ścieżki, której tematem są podróże pasjonatów i pozytywnych szaleńców, którzy nie potrafią usiedzieć zbyt długo w jednym miejscu. Nieopodal w kamperze biwakuje czeska rodzina, której głową jest muzyk z kapeli punkowej (przy pożegnaniu dostajemy płytkę jego zespołu – Likvidace Firmy).
Witamy w dżungli Yamana
Kiedy zapada zmierzch, plaża się wyludnia i atmosferę tworzą ludzie, którzy się w tym miejscu znaleźli. Kąpiele w morzu w świetle księżyca, kempingowa improwizowana kolacja i pogaduchy w gronie fajnych ludzi – czego chcieć więcej? Może jakiejś niespodzianki? I wówczas przy naszym namiocie pojawia się Yaman! Jego t-shirt z Guns’N Roses idealnie wpisuje się w nasz krajobraz. A zatem: „Welcome to the jungle!” Z Yamanem rozstaliśmy się w Tiranie i wymienione maile z bieżącą lokalizacją umożliwiły się odnaleźć!
Yaman szczęśliwie rozwiązał swoje problemy z bankiem w Kosowie i przyjechał do Ksamilu. Tę noc spędza na kempingu po drugiej stronie jeziora, jednak umawiamy się, że następnego dnia przyłączy się do nas.
Teraz jednak beztrosko koczujemy na plaży, popijamy piwko i opróżniamy nasze piersiówki. W tle muzyka z naszej playlisty i rozmowy z Yamanem o rocku, jazzie i soulu. Jutro będzie okazja, by temat muzycznych fascynacji wzbogacić akompaniamentem gitary Yamana i harmonijki wziętej w trasę.
Chillout w Ksamil
Noc w namiocie na dzikiej plaży – ciepła i spokojna. Okazało się, że nad bezpieczeństwem czuwała policja albańska, która patrolowała teren i upewniała się, czy wszystko w porządku.
Zjadamy śniadanie, potem kawa i można zaczynać kolejny dzień nicnierobienia. W południe przyłącza się Yaman, który błyskawicznie rozstawia namiot, by móc wyjąć gitarę i dawać koncert dla naszej ekipy. Łączy nas motto Hendrixa: „Music is my religion”. Gadamy godzinami o muzyce, słuchamy muzyki, myślimy muzyką…
Wieczorem idziemy z Yamanem do miasteczka. Wybieramy bar, wsuwamy szybkie spaghetti i niespodziewanie niebo zaskakuje nas ciemnymi chmurami, które poprzedzają ulewę. Natychmiast kontaktujemy się z dziewczynami – cała nasza trójka myśli o pozostawionej przed namiotem gitarze. Na szczęście Aga i Marzena również o niej pamiętały i oddech ulgi – jest bezpieczna!
Po nagłym deszczu powietrze jest rześkie i jedyne, co nieco przeszkadza w nocnym biwakowaniu to komary. Drugą noc w Ksamilu zamykamy kąpielą w morzu wśród migoczącego planktonu, piwkiem, rozmowami o filmach i … oczywiście muzyce. Zasypiamy z nutą, którą przypomniał dzisiaj Yaman – utworem Rodrigueza „Sugar man”.
Ksamil zostawia jak najlepsze wspomnienia.
Wpis jest relacją z autostopowego wyjazdu na Bałkany i do kilku sąsiadujących z nimi krajów.