Po drugiej nocy w Belgradzie, podczas porannej pogawędki z obsługą hostelu, zasugerowano nam jako dalszy kierunek okolice gór Tara. Skutecznym środkiem lokomocji w tamte okolice jest autobus (stopowanie w tamtym kierunku opiera się w wysokim stopniu na ogromnym łucie szczęścia, i to raczej w okolicach weekendu).
Ruszamy w góry!
Podróż trwa niemal pięć godzin, a w busie usiłuje porozumieć się z nami starszy pan – serbskiego nie znamy, ale na szczęście wiele słów brzmi dość podobnie jak w polskim. Busik, którym jedziemy, na kolejnych przystankach zabiera nowych pasażerów, mimo że nie ma już miejsc siedzących. Nikomu to nie przeszkadza.
Kiedy docieramy na końcowy przystanek, okazuje się, że znaleźliśmy się w malowniczej górskiej okolicy. To jednak nie szczyty górskie widzimy w pierwszej kolejności po wyjściu z busa. Tuż przy przystanku zlokalizowany jest hotel Omorika. Przypuszczamy, że ten moloch w socrealistycznym stylu to budynek, który przeżywał czasy świetności w okresie mody na zakładowe wczasy w Jugosławii. Chcemy rozbić namiot w okolicy, ale pomysł szybko i skutecznie wybito nam z głowy.
Łańcuch ludzi dobrej woli
Rzut oka na ten wytwór architektonicznego brutalizmu i wizyta w środku, by złapać wi-fi i zasięgnąć języka. Po wyjściu z budynku, przy drodze – w ciągu straganów z regionalnym wyrobami – zaczepia nas jedna z handlujących tam kobiet. Mimo że komunikacja z nią ogranicza się do gestykulacji i kilku serbskich słów, których sensu się jedynie domyślaliśmy, okazuje się, że kobieta za punkt honoru obrała sobie niesienie nam pomocy.
Najpierw oferuje, że za godzinę, gdy zamknie stragan, zabierze nas samochodem do Mokrej Góry. Mamy czekać na nią na pobliskiej ławce. Trudno protestować, posłusznie zajmujemy miejsce. Tyle co zrzuciliśmy plecaki, a już pojawia się przy nas, donośnie i z egzaltacją rozmawiając przez telefon. Zaraz też go nam podaje, pokazując, że mamy rozmawiać. Nie wiemy z kim i w jakim celu będziemy gawędzić. Sytuacja z minuty na minutę staje się coraz bardziej dziwna.
Konwersacja z nieznaną osobą w bałkańskim wydaniu angielskiego jest dość zagadkowa. Szybko okazuje się, że nasza nowa znajoma uruchomiła łańcuch ludzi dobrej woli, którzy mają nam ułatwić życie. Finał jest taki, że ustalono, iż mamy podążać szosą kilkaset metrów do kolejnego ciągu straganów, gdzie będzie na nas czekała „big black woman”. Zaintrygowani opisem i całą akcją, ruszamy przed siebie.
„To jest Serbia…” – złote myśli na górskiej szosie
Po drodze rozglądamy się, szukając kobiety odpowiadającej podanemu rysopisowi. W końcu w jednej z przydrożnych budek wyłania się ciemnowłosa kobieta. Oferuje miejsce przy swoim domu, gdzie możemy rozbić namiot. Zapytana przy okazji, czy w Serbii jest dozwolone dzikie biwakowanie, kilkukrotnie ze śmiechem powtarza: „To jest Serbia – nawet jak coś tu jest nielegalne, to jest legalne”. Utrwalamy w pamięci tę maksymę!
Gdy w końcu docieramy na miejsce, na tarasie widzimy grupę ludzi, którzy wskazują nam dogodne miejsce na rozbicie namiotu. Noc jest dość zimna, ale otaczające nas widoki i cisza przerywana tylko odgłosami natury wynagradzają wszystko.
Wpis jest relacją z autostopowego wyjazdu na Bałkany i do kilku sąsiadujących z nimi krajów.