Po dłuższej przerwie wracamy. Czysty przypadek sprawił, że powrót na bloga pokrywa się z Międzynarodowym Dniem Pisarzy. Świętem, któremu wprawdzie nie towarzyszą spektakularne fajerwerki, ale które przecież jest bardzo istotne. Przypomina bowiem o tych, którzy za sprawą swej wyobraźni pozwalają nam bez biletu i większego wysiłku podróżować w czasie i przestrzeni. Pisarze często wprowadzają nas w świat, pokazują jego różne oblicza, uczą otwartości i rozbudzają ciekawość poznawczą. To za sprawą książek odkrywamy miejsca, które czasem udaje nam się potem skonfrontować z literacką fikcją. Twórcy budują też nasze wyobrażenia o rozmaitych zakątkach świata. Zdarza się, że z takim bagażem wyruszamy potem na spotkanie z rzeczywistością. Do niektórych miejsc nigdy nie docieramy – te bowiem istnieją tylko w wyimaginowanym świecie literackim. Książki pomagają i pozwalają nam podróżować.
Bałkański szlak z książkami w tle
Ustanowiony przez PEN Club w 1984 roku Międzynarodowy Dzień Pisarzy staje się dla nas pretekstem, by podzielić się z Wami literackimi epizodami z naszej ostatniej autostopowej podróży po Bałkanach i okolicach. Wybierając się bowiem w lipcu w mającą pierwotnie trwać 50 dni, a spontanicznie przedłużoną o kolejne dwa miesiące podróż, nie mieliśmy konkretnego planu. Ruszaliśmy jedynie z ogromnym głodem przeżycia czegoś nowego, poznania w drodze ludzi, ujrzenia miejsc, o których nieco czytaliśmy w książkach. Bałkańska przygoda pochłonęła nas bez reszty.
Konfrontacja opisów książkowych z rzeczywistością przyniosła wiele niespodzianek. A znajomości z ludźmi okazały się bezcenną skarbnicą wiedzy i doświadczeń. Przemieszczając się spotykaliśmy także wiele miejsc dowodzących wcześniejszej obecności pisarzy. Lokacji opisywanych na kartach powieści i ludzi nierozstających się z książką, żyjących z handlu woluminami i chętnie rozmawiających o literaturze. I właśnie niektórymi z tych książkowych akcentów chcemy się z Wami dzisiaj podzielić, wpisując się w święto honorujące pisarzy i efekty ich pracy.
Biblioteczki na trasie
Zanim wyruszyliśmy w lipcu w kierunku południowej granicy, nasza wiedza o tej części Europy opierała się na kilku książkach koncentrujących się na konkretnych wydarzeniach historycznych (przede wszystkim wojnie w byłej Jugosławii). Poza tym – budowana była na stasiukowych opowieściach o podróżach w zapomniane i pomijane zakamarki, no i oczywiście filmach Emira Kusturicy, którego od dawna jesteśmy fanami. Kilka lat temu zdarzyło nam się też spędzić w Czarnogórze tydzień, odwiedziliśmy Albanię, byliśmy w Chorwacji i na Węgrzech. Jednak wszystkie te wyprawy miały w znacznej mierze charakter rekreacyjny. Nie pozwalały nam na niczym nieskrępowane podglądanie codzienności bałkańskiej i pozwalanie sobie na szwendanie bez ograniczeń czasowych i programowych.
Tym razem było inaczej. To umożliwiło nam posmakowanie wschodniej i południowej Europy w porcjach, które zaspokajały głód i pobudzały apetyt na jeszcze więcej…
Niemal w każdym miejscu, do którego trafialiśmy bardziej lub mniej przypadkowo – na naszej drodze pojawiały się książki. Jako zapaleni czytelnicy, którzy tuż przed wyruszeniem w podróż, pozbywając się dotychczasowego życiowego balastu, zostawili w bezpiecznym miejscu największy dobytek, czyli dziesiątki kartonów wypełnionych woluminami – teraz byliśmy z tych książkowych znaków bardzo zadowoleni. Ograniczeni w podróży autostopem minimalistycznym bagażem, zostaliśmy pozbawieni kontaktu z papierowymi egzemplarzami. A zatem każde miejsce, które pozwalało na fizyczny kontakt z książką sprawiało prawdziwą radochę. A takich przystanków było naprawdę sporo.
Już jeden z pierwszych hosteli na trasie, na obrzeżach Bratysławy mile nas zaskoczył od momentu przekroczenia jego progu. Tu bowiem po otwarciu drzwi powitała nas słowacka zasobna biblioteczka. Jej półki później starannie przeczesaliśmy. Kilka znajomych nazwisk i zawartość w obcym języku – fonetycznie dość swojsko brzmiącym, jednak na lekturę którejkolwiek książki zabrakło czasu i determinacji.
Bolek i Lolek w węgierskiej wersji
Następne miłe zaskoczenie przeżyliśmy w maleńkim pensjonacie w węgierskim mieście Szentendre. Sam fakt, że trafiliśmy z Budapesztu do tej klimatycznej miejscowości zawdzięczamy naszym Czytelnikom fejsbukowym. Oni bowiem, komentując relację z podróży zapytali, czy wybieramy się w tamte strony. Sami chcieliby się dowiedzieć, czy entuzjastyczne opinie o Szentendre mają pokrycie w rzeczywistości. W związku z tym, że nasza podróż nie miała rygorystycznego harmonogramu – spontanicznie spakowaliśmy plecaki w Budapeszcie. Następnie udaliśmy się na dworzec, by kolejką podmiejską dotrzeć do Szentendre.
Wówczas też poznaliśmy Grzegorza – nauczyciela z Polski o węgierskich korzeniach mieszkającego i pracującego od wielu lat na Tajwanie. Cała droga do Szentendre upłynęła nam na interesującej rozmowie skupiającej się w głównej mierze na niuansach edukacji na świecie. I oczywiście ten temat-rzeka obfitował w liczne dygresje literackie i uwagi o stanie czytelnictwa w różnych częściach świata.
W Szentendre szukając noclegu, skorzystaliśmy z sugestii kelnera w lokalnej knajpce. W ten sposób trafiliśmy do pensjonatu, w którym tuż przy drzwiach do naszego pokoju tkwiła mała podręczna biblioteczka. A w jej zbiorach wyszperaliśmy wyjątkowe książki – wśród nich przygody Bolka i Lolka.
Bukiniści w natarciu
Kręte i klimatyczne uliczki Szentendre sprzyjały powolnym spacerom i przyglądaniu się napotkanym straganom. Wśród nich nie mogło również brakować stoisk z książkami. Naszą uwagę przykuła jedna z takich księgarń, gdzie wypatrzyliśmy m.in. pozycję poświęconą The Beatles – oczywiście po węgiersku. Gdyby nie fakt, że przed nami jeszcze szmat drogi i konieczność odchudzania plecaków, na pewno skusilibyśmy się na wzbogacenie własnego księgozbioru o taką oryginalną pozycję. Wówczas byłaby to książka chyba typowo dla dekoracji. Trudno nam sobie wyobrazić, że nasze możliwości lingwistyczne kiedykolwiek sięgnęłyby takiego pułapu, jakim jest język Węgrów.
A skoro jesteśmy przy wątku ulicznych księgarń – po prostu zakochaliśmy się w punktach oferujących sprzedaż książek w Budapeszcie. W wielu miejscach węgierskiej stolicy spotykaliśmy pomysłowe wozy wypełnione po brzegi rozmaitymi publikacjami. I niemal zawsze stali przy nich ciekawi lektur łowcy nie tylko „białych kruków”. Budujący widok!
Przypadkowa Tirana
Ulicznych antykwariuszy wraz z każdym kilometrem przemieszczania się na południe przybywało. W albańskiej stolicy znaleźliśmy się w efekcie poznania na drodze innego autostopowicza – Yamana. Zetknęliśmy się z nim w Ulcinj – czarnogórskiej miejscowości blisko granicy z Albanią. Kiedy rano wyszliśmy na drogę, by szukać okazji na przekroczenie granicy, naszą uwagę przykuł chłopak z gitarą i plecakiem wystawiający kciuka na jeszcze pustawej drodze. Okazało się, że Yaman także pragnie wydostać się z Czarnogóry, tyle że został źle poinformowany i stał w niewłaściwym miejscu. Krótka pogawędka odsłoniła jego perypetie. Pech zdaje się, że nie opuszczał go od kilku dni. Bank zupełnie bez powodu zablokował mu kartę i aby móc skorzystać z własnych środków na koncie, skierowano go do Tirany.
Oczywiście bez wahania zdecydowaliśmy się połączyć siły i wesprzeć nowego znajomego. Z tego właśnie powodu znaleźliśmy się w Tiranie. Tam niestety Yamana problemy nadal nie zostały rozwiązane, gdyż pokierowano go dalej do Prisztiny. Finał na szczęście był pomyślny. Nasze drogi z Yamanem jeszcze nie raz się skrzyżowały, by przy akompaniamencie jego gitary również porozmawiać o muzyce i oczywiście książkach.
Dyktator na sprzedaż
W innym albańskim mieście – Gjirokastrze znaleźliśmy się w towarzystwie dwóch Polek: Agnieszki i Marzeny. Agę poznaliśmy pierwszego dnia naszej wyprawy, podczas przemieszczania się z Poznania do Katowic. Wymiana telefonów i fejsbukowych namiarów zaowocowała ponownym spotkaniem po miesiącu już w Albanii. Razem ze swoją koleżanką Marzeną postanowiły spędzić urlop w tej części Europy. I w taki sposób na kilka dni połączyliśmy podróżniczy zapał.
Gjirokastra oczarowała nas niepowtarzalnym klimatem, który tworzą przede wszystkim kamienne domy starówki i strome wąskie uliczki. Nazywana „Miastem Tysiąca Schodów” potrafi nieco wymęczyć, zwłaszcza jeśli na plecach ma się spory bagaż. Widoki jednak wszystko hojnie wynagradzają. Podczas spacerów po tym wpisanym na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO mieście nieustannie trafialiśmy na przypomnienia, że to miejsce narodzin byłego albańskiego prezydenta Envera Hodży. Stąd uliczni antykwariusze przede wszystkim eksponowali egzemplarze książek jego autorstwa.
Z Agnieszką, Marzeną i Yamanem, który przyłączył się do nas po zwieńczonej sukcesem eskapadzie do Prisztiny i odblokowaniu konta bankowego, udało nam się spędzić kilka wspólnych dni na kempingu skautowskim w Ochrydzie. W potrzebne do biwakowego życia produkty zaopatrywaliśmy się w mieście. A tam wieczorową porą odwiedziliśmy także stragan, którego bohaterami były oczywiście książki.
Macedońskie antykwariaty
Jednym z kolejnych przystanków na trasie była stolica Macedonii. Trafiliśmy do niej po wielu bardziej i mniej beztroskich dniach spędzonych razem z Yamanem w dzikich ostępach nad Jeziorem Ochrydzkim. Te błogie dni pod namiotem wypełniały kąpiele, wieczorne ogniska i przyglądanie się w absolutnym spokoju zachodom słońca – na wschody jakoś nigdy nie udało nam się obudzić.
Ten mniej sielankowy moment zawdzięczamy niespodziewanej wizycie nieproszonego gościa, jakim był wilk lub dziki pies – do dziś pozostaje to zagadką (o tych naszych przygodach możecie też poczytać w relacjach na fanpage’u). I właśnie po takiej nocy z odwiedzinami intruza zdecydowaliśmy się spakować manatki i razem z Yamanem uderzyliśmy dalej. Najpierw zatrzymaliśmy się w Ochrydzie, skąd łapaliśmy stopa do Skopje. Dzięki dwóm fantastycznym dziewczynom Evie i Ivie, finalizującym swój urlop nad jeziorem i zmierzającym do stolicy, udało nam się przemierzyć szmat drogi w ich mikroskopijnym aucie i znaleźć w macedońskiej stolicy.
Skopje nas zaskoczyło swoistym miszmaszem architektonicznym. Monumentalna zabudowa i liczne pomniki wzniesione w ramach projektu „Skopje 2014”. Nagromadzenie fontann, ogromnych posągów, dziwacznych figur umieszczanych w sąsiedztwie mostów, budynków zdobionych zaskakującymi ornamentami. Przejeżdżające ulicami lśniące nowe auta tuż obok zdezelowanych starych modeli samochodów pamiętających lata 70-te. Piętrowe czerwone autobusy kojarzone raczej z ulicami Londynu wyprzedzające pordzewiałe mikrobusiki. Na Moście Sztuki nie udało nam się zidentyfikować macedońskich pisarzy, muzyków czy twórców kultury. Okazaliśmy się ignorantami – żadna z postaci nie była nam znana choćby z nazwiska.
A na ulicach mnóstwo punktów oferujących na sprzedaż książki, niektóre o charakterze stałych ulicznych sklepików, inne były dla nas totalnym zaskoczeniem – to swoiste piramidy z piętrzącymi się stosami publikacji. Trudno nam pojąć, jaki klucz kierował przy układaniu tych książkowych instalacji.
Książkowy autobus
O tym, że miejsca na sprzedaż czy wymianę książek nie muszą być konwencjonalne przekonaliśmy się też podczas przystanku w bułgarskim Burgas. W czasie wizyty w ogromnym Parku Nadmorskim literackich akcentów nie brakowało. Poza pomnikiem Puszkina można tam również bez trudu znaleźć hołd złożony polskiemu romantycznemu poecie Adamowi Mickiewiczowi. Autor „Pana Tadeusza” spędził w tym mieście ostatni okres swego życia. Polonikom i posągom literatów na naszym bałkańskim szlaku poświęcimy jednak osobny wpis, a obecnie skupiamy się na owocach pracy pisarzy. I właśnie w jednym z zacisznych obrzeży burgaskiego Parku Nadmorskiego natknęliśmy się na autobus. A w nim można było nabyć pisarskie rezultaty – rozmaite książki.
Czytać można wszędzie
Interesującym przystankiem podczas wędrówki był też pobyt w Kiszyniowie. Udaliśmy się tam po zwiedzeniu Bułgarii i Rumunii. Mołdawię poznaliśmy właściwie wyłącznie przez pryzmat jej stolicy, w której zabawiliśmy zdecydowanie dłużej niż pierwotnie planowaliśmy. A wszystko za sprawą doborowego towarzystwa, na które trafiliśmy w jednym z hosteli. Czas w Kiszyniowie płynął nam w rytmie wesołych imprez w międzynarodowym gronie. Przeplatany był wizytą w jednej z największych mołdawskich winnic i niefortunnym udziałem w meczu piłkarskim między drużyną Mołdawii a Białorusi. I oczywiście odkrywaniem prawdy o życiu w tym maleńkim państewku.
A w tym aspekcie skarbnicą wiedzy był Mołdawianin – Ivan. Miał on w zwyczaju wieczorami odwiedzać kiszyniowskie hostele i raczyć towarzystwo opowieściami o swojej ojczyźnie. Między jednym kielichem a kolejnym od czasu do czasu wzbogacał te wieczory recytacjami poematów po rosyjsku. I trzeba przyznać, że wykazywał się przy tym niebywałym talentem aktorskim. Byliśmy pod ogromnym wrażeniem, gdy podczas jednego z takich wieczorów nagle wstał od stołu i z doskonałą dykcją, powściągliwą mową ciała zaczął recytować Puszkina. Wszyscy zamilkli i słuchali jak zaczarowani. A po fantazyjnym uchyleniu kaszkietu i sygnalizującym finał „spasiba” biliśmy Ivanowi zasłużone brawa.
Gdy już zaspokoiliśmy ciekawość kulturową, zdecydowaliśmy się obrać kurs na Naddniestrze. Kolejny odcinek podróży mieliśmy spędzić z nowo poznanym Dominickiem ze Szkocji. Ostatniego wieczoru w Kiszyniowie umówiliśmy się z nim w jednej z miejscowych knajpek – „Rewolucji”. I tam w najmniej spodziewanym miejscu zetknęliśmy się z podręczną biblioteczką. Ta mianowicie znajdowała się w… toalecie. To tylko przekonuje, że czytać można naprawdę wszędzie – wystarczy chcieć.
O słuszności tego stwierdzenia może świadczyć to, że na trasie pojawiały się w rozmaitych miejscach osoby dzierżące książki w dłoni. Ot, choćby na słynnym Moście Łańcuchowym w Budapeszcie uwieczniliśmy pogrążonego w lekturze mężczyznę. Ten, zbierając datki od przechodniów, nie tracił czasu – pilnie śledząc treść pochłanianej książki.
Książkowe akcenty w Tyraspolu
Wizyta w Tyraspolu – stolicy samozwańczej republiki Naddniestrza – pełna była zaskakujących odkryć. To jednak nie powinno dziwić, bowiem znaleźliśmy się w kraju, którego tak naprawdę niemal nikt nie uznaje za niezależne państwo. Zatrzymując się w hostelu u wspaniałych gospodarzy chętnych do dzielenia się opowieściami o codziennym życiu w niby-kraju, mieliśmy też możliwość odbyć z nimi wycieczkę po okolicy. A dzięki temu znów pojawiały się na naszej trasie rozmaite książki, które m.in. oferowali handlarze na ulicach Bendery.
Niepowtarzalnym przeżyciem była dla nas wizyta w opuszczonej szkole w Naddniestrzu, do której udało nam się wejść dzięki gospodarzom hostelu (więcej o wizycie w szkole możecie się dowiedzieć z relacji fejsbukowej). W ogromnym budynku, do którego od lat 90-tych nie uczęszczają już żadni uczniowie, spacerowaliśmy cichymi korytarzami. Wchodziliśmy do opustoszałych i poddanych upływowi czasu sal lekcyjnych oraz gabinetów. I oczywiście w tym miejscu, w którym dzwonek szkolny nie oznajmi już przerwy od obowiązków, mnóstwo przestrzeni zajmowały podręczniki, słowniki, atlasy, mapy oraz rozmaite książki.
W kolejnych pracowniach na zniszczonych ławkach, pozrywanych półkach i butwiejącej podłodze spoczywały stosy starych zeszytów uczniowskich, niepoprawionych sprawdzianów czy nieczytanych referatów. I nikomu już niepotrzebne książki. Przytłaczający widok.
Książki na ulicach Kijowa
Ostatnim krajem na naszej zataczającej koło trasie była Ukraina. Tam na dłużej zatrzymaliśmy się najpierw w Odessie, potem Kijowie i ostatecznie Lwowie. Zetknięcie z trzema tak różnymi miastami nie było wolne od porównań i zestawiania odmiennego klimatu panującego w każdym z tych miejsc. Ale wspólne oczywiście dla nich było znajdywanie literackich śladów. Czy to bytności wielkich pisarzy, czy inspiracji konkretnymi utworami, czy wreszcie – czytelników i handlarzy książek. W tym ostatnim przypadku – zdarzało się, że role się nakładały.
I tak wracając z muzeum-domu Michaiła Bułhakowa w Kijowie na ulicy wyrosły przed nami dziesiątki kartonów wypełnionych rozmaitymi publikacjami. Sprzedająca je kobieta chyba niespecjalnie zabiegała o klientów, którzy naraziliby ją na utratę któregokolwiek egzemplarza. Siedząc w otwartym busiku nie odrywała wzroku od czytanej książki. I to chyba było dla niej priorytetowe zajęcie, a nie handel woluminami.
A wizyta w domu-muzeum Bułhakowa nie obyła się również bez bacznego przyjrzenia się książkowym półkom. Tkwiły na nich wydane w dziesiątkach języków rozmaite dzieła autora „Mistrza i Małgorzaty”. Samej wizycie w miejscu, w którym dzieciństwo spędził jeden z naszych ulubionych rosyjskich pisarzy, poświęcimy więcej miejsca w następnych wpisach.
Targ bukinistów we Lwowie
Podobna sytuacja spotkała nas we Lwowie, gdy znaleźliśmy się na pchlim targu za kościołem Bożego Ciała i klasztorem Dominikanów. Zaglądaliśmy tam zresztą kilka razy podczas pobytu w mieście. Z podziwem obserwowaliśmy niektórych sprzedawców książek. Takich, którzy nie marnowali czasu i sprawiali wrażenie, jakby przed pożegnaniem z towarem chcieli jeszcze jak najwięcej uszczknąć dla siebie z czytanej książki.
Handlarze zgromadzeni wokół pomnika słynnego drukarza i majstra odlewnictwa czcionek – Iwana Fedorowicza sprzedawali nie tylko książki. W ich zbiorach można było znaleźć także płyty winylowe, czasopisma, pocztówki, fotografie i najróżniejsze dokumenty.
Czytanie książek najpiękniejszą zabawą wymyśloną przez ludzkość
Dzisiejszy wspomnieniowy przegląd miejsc z literaturą w tle kończymy cytatem Wisławy Szymborskiej. Ten w lapidarny sposób ujmuje wartość chwil przeżywanych z książką w dłoni. Nasza bałkańska podróż zakończyła się po niemal czterech miesiącach bycia w drodze, ale nasza droga z książkami oczywiście nadal trwa. Przygotowując się do kolejnej wyprawy już wyobrażamy sobie lokacje, w których mieszkańcy nie będą obojętni na papierowe woluminy mogące zabrać każdego w podróż w jakiekolwiek miejsce – czy to istniejące na mapie czy tylko w wyobraźni piszącego.