Co nowego w starym roku, czyli podsumowanie 2019

Marek Grechuta śpiewał, że „ważne są te dni, których jeszcze nie znamy” i w znacznym stopniu zgadzamy się z tym stwierdzeniem. Piękna jest ta niewiadoma wiążąca się z przyszłymi dniami, które mogą przynieść zupełnie nowe i niespodziane zdarzenia, spotkania, rozmowy, widoki, doświadczenia, smaki, dźwięki i oczywiście kierunki podróży. Bagaż Do Wymiany równoważy dążenie do planowania z oddawaniem się żywiołowi i spontanicznym porywom 🙂 Plany zazwyczaj są tylko inspiracją i podstawą. Nieustannie je modyfikujemy i przywykliśmy do traktowania ich z przymrużeniem oka. Dając się ponieść wirowi zdarzeń staramy się też zawsze w pewnym zakresie to kontrolować. I w ten kompromisowy sposób płyniemy przed siebie.

Dziś jednak, przy końcówce kartek z kalendarza z 2019 roku, chcemy rzucić okiem na ostatnie 12 miesięcy i wyłowić z rzeki podróżniczych wspomnień to, co było dla nas nowością. To, co robiliśmy po raz pierwszy w życiu. Czego świeży smak poznaliśmy w kończącym się roku? Jakie miejsca, stające się naszym tymczasowym domem, były dla nas totalną nowością? Co udało nam po raz pierwszy przeżyć, doświadczyć, spróbować, usłyszeć, zobaczyć. A zatem podsumujmy inicjacje mijających miesięcy.

Bagaż Do Wymiany zmienia definicję domu

Kiedy w poprzednim roku podjęliśmy decyzję o tym, by spróbować życia w drodze, tym samym zrezygnowaliśmy ze stacjonarnego stylu życia. I z tradycyjnie definiowanego domu. Otworzyło nam to różne możliwości: od pomieszkiwania w namiocie podczas autostopowej wyprawy bałkańskiej, szukania przystanków w guest housach i podróżniczych hostelach aż po nietypowe dachy nad głową, jakie znaleźliśmy dla siebie w mijającym roku. Odtąd dom przestał być trwałą i niezmienną budowlą, lecz ewoluującym z nami pojęciem miejsca, w którym na jakiś czas się zatrzymywaliśmy. 

Co nowego w Maroku?

Jednym z nowych doświadczeń było mieszkanie w riadach, czyli charakterystycznych dla Maroka domach z wewnętrznymi dziedzińcami. W mijającym roku spędziliśmy w tym afrykańskim kraju trzy miesiące. Po wylądowaniu w Marrakeszu, który znaliśmy z wcześniejszej wizyty w tym kraju, zaplanowaliśmy, że spędzimy w nim kilkanaście dni. Nie zachowaliśmy entuzjastycznych wspomnień z tego miejsca, więc chcieliśmy dać mu drugą szansę. Zarezerwowaliśmy na te dni pobyt w jednym z tradycyjnych riadów w obrębie medyny, ale w mniej turystycznej części miasta. Znajdował się w pobliżu souku, na którym w produkty spożywcze zaopatrywali się przede wszystkim mieszkańcy Marrakeszu. Takie sąsiedztwo miało sporo plusów, bowiem wystarczyło kilka minut, by przeciskając się wąskim labiryntem uliczek, znaleźć się w miejscu, w którym mogliśmy kupić wszystko, czego potrzebowaliśmy.

W marrakeskim riadzie

Sam riad prowadzony był przez młodą kobietę Aichę, która okazała się gościnna i chętna do dzielenia się opowieściami o swojej ojczyźnie i mieście. Niestety, mniej dowiedzieliśmy się o samym riadzie, gdyż był w posiadaniu rodziny Aichy od stosunkowo niedługiego czasu. Jego historia stanowiła nierozwiązaną zagadkę także dla właścicielki. Nie udało nam się dowiedzieć, kiedy powstał i kto w przeszłości zamieszkiwał tę ciekawą 2-piętrową budowlę. A byliśmy tego ciekawi, zważywszy iż zazwyczaj właścicielami riadów byli najbogatsi obywatele prowadzący w nich wystawne życie.

W zabytkowym przybytku utrzymanym w marokańskim stylu zajmowaliśmy jeden z małych pokojów znajdujących się na pierwszym piętrze. Jego jedyne okno (a właściwie tylko wewnętrzne okiennice) wychodziło na atrium. Marokańskie śniadania jadaliśmy na parterze w patio. Większość czasu spędzaliśmy jednak na dachu, który w riadach przystosowany jest do relaksującego wypoczynku. To również miejsce, w którym racząc się słodką miętową herbatą, można było zawrzeć interesujące znajomości. I jakżeby mogło być inaczej – to tam spotkaliśmy kilku gości z Polski.

Ponownie w Essaouirze

Drugi riad, w którym się zatrzymaliśmy na kilkanaście dni, znajdował się w Essaouirze. Z poprzedniej podróży do Maroka zachowaliśmy dobre wspomnienia tego nadmorskiego miasta. Teraz uznaliśmy, że jest idealną lokacją, by odetchnąć od głośnego i intensywnego Marrakeszu. Wstępny plan zakładał kilkanaście dni rekonesansu w „wietrznym mieście” nad brzegiem Oceanu Atlantyckiego. Potem chcieliśmy zarzucić plecaki i ruszyć w głąb Maroka. Oczywiście plany w konfrontacji z rzeczywistością nie poszły w parze. I wcale tego nie żałujemy.

wnętrze tradycyjnego riadu w Essaouira

Polskie akcenty w Maroku

Ale po kolei. Riad, w którym przyszło nam mieszkać, mieścił się także w obrębie medyny. Był znacznie większy i bardziej okazały niż ten w Marrakeszu. Wewnętrzny dziedziniec, w odróżnieniu od marrakeskiego, był odkryty. To wiązało się z niebezpieczeństwem zalania podczas deszczu. Jak wiadomo: opady nie zdarzają się w Maroku zbyt często, a jeśli występują – nie są zbyt obfite. My akurat trafiliśmy na wieczór, kiedy deszcz dał o sobie znać w Essaouirze. Podczas meldowania się w riadzie Lalla Zina, posadzka na parterze przypominała o braku zadaszenia w tej części budowli. Zaskoczeniem było przywitanie nas w rodzimym języku – siedząca przy recepcji kobieta okazała się Polką, która wyszła za mąż za Marokańczyka. Miłym akcentem na powitanie był imbryczek wypełniony miętową herbatą, którą raczyliśmy się w towarzystwie rodaczki opowiadającej nam jedną z wersji historii riadu, w którym mieliśmy zamieszkać.

Przeszłość riadu rozbudza wyobraźnię

Burzliwe dzieje budynku przechodzącego z rąk do rąk różnych właścicieli sięgały czasów, gdy riad zamieszkiwała jedna z żon sułtana. Budowla była rzekomo prezentem dla owej kobiety, której tożsamości nie udało nam się ustalić. Podobnie jak też nie dotarliśmy do historycznych źródeł potwierdzających przedstawioną opowieść. Zarządzająca obecnie riadem młoda Francuzka – Anne, którą poznaliśmy następnego dnia, nie znała bowiem przeszłości budynku. Historia o żonie sułtana mogła być w takim samym stopniu prawdą, jak wytworem wyobraźni i legendą przekazywaną ustnie od pokoleń przez lubiących koloryzować Marokańczyków.

Zostawiliśmy zatem rozstrzygnięcie autentyczności romantycznej przeszłości riadu ekspertom. Sami ograniczyliśmy się do zachwycania się jego imponującą architekturą. W budynku zajmowaliśmy pokój znajdujący się na drugim piętrze, choć tradycyjnie – większość czasu spędzaliśmy poza nim. Tym razem jednak rzadziej w ciągu dnia zaglądaliśmy na dach, który był przestronny i pięknie zagospodarowany. Jednak fakt, iż Essaouira nie bez powodu nazywana jest „wietrznym miastem”, odwodził nas od częstych wizyt w tej części budynku.

Częściej za to spędzaliśmy czas na parterze, gdzie zaczynaliśmy kolejne dni od pysznego śniadania, a potem wybierając ustronne miejsce mogliśmy spokojnie pracować. Co do marokańskich śniadań: to właśnie w riadzie po raz pierwszy spróbowaliśmy i zakochaliśmy się w amlou – naturalnej paście przygotowywanej z mielonych słodkich migdałów oraz oleju arganowego. Najbardziej smakował nam z tzw. „naleśnikami tysiąca dziurek” – baghrir, które również kosztowaliśmy po raz pierwszy. Po opuszczeniu Maroka często za nimi tęsknimy 😉

Dom z surferskim duchem

Rok 2019 dał nam też szansę pomieszkania po raz pierwszy w domu surferskim. Było to dla nas zupełnie nowe doświadczenie pod wieloma względami. Wcześniej nie mieliśmy do czynienia z tym fantastycznym sportem. Deskę do pływania znaliśmy przede wszystkim dzięki The Beach Boys oraz przygodom Pameli Anderson z kultowego „Słonecznego Patrolu”. Teraz los nas rzucił do domu wypełnionego deskami, żaglami, wiosłami, piankami do pływania, a przede wszystkim surferską atmosferą.

yousurf surf house the spot essaouira

W to nietypowe miejsce trafiliśmy dzięki Anne z riadu Lalla Zina. Po kilkunastu dniach spędzonych w obrębie medyny w Essaouirze uznaliśmy, że dobrym pomysłem będzie dłuższy przystanek w tym relaksującym mieście. Poprosiliśmy więc o rekomendację miejsca, w którym moglibyśmy zamieszkać przez co najmniej miesiąc. I wówczas Anne skierowała nas do Youssefa – dawnego reprezentanta Maroka w windsurfingu i trenera narodowej drużyny windsurfingowej, obecnie prowadzącego guest house, do którego głównie trafiają amatorzy łapania fal. Z Youssefem od razu załapaliśmy świetny kontakt i po upływie miesiąca notorycznie przedłużaliśmy swoje zakwaterowanie.

W domu surferskim mieliśmy do wyboru ciekawie zaaranżowane pokoje utrzymane w różnej tematyce. Najdłużej mieszkaliśmy w przestronnym apartamencie w stylu „Boho”. Zdarzyło nam się także zajmować dużą wieloosobową salę „Surf” oraz klimatyczny pokój „Rasta”, w którym oczywiście królowały plakaty i okładki płyt Boba Marleya oraz dekoracje z liśćmi marihuany.

Bagaż Do Wymiany zostawia po sobie ślad 

Zażyłość z właścicielem, który okazał się fantastyczną, chętną do pomocy osobą, sprawiła, że pewnego dnia podczas śniadaniowej pogawędki wpadliśmy na pomysł, by zostawić w jego domu trwały ślad. Wystarczyło, by Youssef zorganizował farby oraz pędzle i połowa naszego zespołu przystąpiła do działania. Przypominając sobie starą zajawkę z malarstwem, wypełniliśmy przestrzeń surf housu elementami dekoracyjnymi dopasowanymi do klimatu poszczególnych pomieszczeń.

bagazdowymiany

Wolne chwile z pędzlem w dłoni sprawiły, że w pokoju o nazwie „Music” pojawiły się m.in. podobizny Hendriksa, Presleya, Morrisona, Janis Joplin, Slasha i Jaggera. Przed wejściem do pomieszczenia gości witają Ray Charles i Billie Holiday. Inne motywy dopasowane do nazw pokoi „Namaste”, „Berber”, „Boho”, „Sahara” i „Rasta” znalazły się na pierwszym i drugim piętrze. Wejście do budynku ozdobiliśmy na życzenie właściciela windsurferem na desce, by nikt nie miał wątpliwości, gdzie trafił. W ten sposób po raz pierwszy Bagaż Do Wymiany zostawił trwały materialny ślad na innym kontynencie 🙂

Pierwsze kroki na fali

Dom Yousefa to nie tylko oryginalne kwatery, w których pomieszkiwali goście z całego świata. W surf housie szczególną troską otoczone były magazyny, w których przechowywano dziesiątki desek do pływania mogących fanów tego sportu przyprawić o zawrót głowy i szybsze bicie serca. Nic więc dziwnego, że podczas ponad dwóch miesięcy spędzonych w tym miejscu również i my zainteresowaliśmy się tematem. I po kilku teoretycznych lekcjach udzielonych nie tylko przez Youssefa i jego brata, ale przede wszystkim mieszkającego w surf house Marata – trzeba było przejść do praktyki.

W ten sposób połowa naszego duetu (Przemo) rozpoczęła przygodę z surfingiem, kitesurfingiem i paddleboardingiem. To kolejna inicjacja mijającego roku. I nowa zajawka, która pewnie w przyszłości zaowocuje nie tylko powrotem do Essaouiry, ale też wyborem kierunków podróży w stronę wybrzeży sprzyjających uprawianiu tych pięknych dyscyplin sportowych.

surfers party

Jak przeżyć ramadan?

Nasz pobyt w Essaouirze przypadł na czas ramadanu, czyli szczególnego miesiąca w kalendarzu muzułmańskim. Wcześniej naczytaliśmy się nieco w internecie na ten temat. Na postawie wielu relacji początkowo ukształtował się w naszej wyobraźni trudny do przetrwania dla niemuzułmanów okres. Kiedy zapytaliśmy o to Youssefa i poprosiliśmy o praktyczne rady, w co się zaopatrzyć na zapas, co robić, jakich zachowań unikać – ten spojrzał na nas zdziwiony i powiedział, że dla nas nic albo niewiele się nie zmieni w tym czasie.

W ramach zakwaterowania w surf housie mieliśmy zapewnione śniadania i ramadan tego nie zakłócił. Posiłki regularnie pojawiały się na stole. Czasem tylko brakowało świeżego pieczywa, a wynikało to z faktu, iż naszemu gospodarzowi nie zawsze rano udawało się znaleźć otwartą piekarnię. Pracownice surf housu wówczas uzupełniały menu o dodatkowe naleśniki msemen.

Jaką różnicę w zestawieniu z codziennością poza okresem muzułmańskiego postu odczuliśmy? Mieszkając w nieturystycznej części Essaouiry może było tego więcej niż w obrębie medyny (tam bowiem życie toczyło się zwyczajnym rytmem). W naszych okolicach w tym okresie zamknięta była większość lokali typu fast food. Poza tym sprzedawcy w lokalnych sklepikach nie okazywali nadzwyczajnej nerwowości czy irytacji. Jednak w godzinach popołudniowych dostrzegaliśmy pewne zmiany w ich wyglądzie – jak przypuszczaliśmy wynikające z łaknienia, może z odwodnienia. Przede wszystkim zwróciliśmy uwagę na zaczerwienione oczy. U niektórych osób wyglądało to nieco upiornie.

ramadan w maroku

Czytane relacje o tym, jak trudno niemuzułmanom przeżyć okres ramadanu w muzułmańskim kraju – w naszym przypadku okazały się całkowicie nietrafione. 

„Na bogato”, czyli dom na polu golfowym

Innym miejscem, w którym przyszło nam pomieszkać przez kilka dni w mijającym roku, była nowoczesna willa znajdująca się na zamkniętym osiedlu na przedmieściach stolicy Tunezji. Dodajmy jeszcze – umieszczona była na ogromnym polu golfowym. W jaki sposób znaleźliśmy się w takim miejscu? Otóż geneza tkwi w ubiegłorocznej autostopowej wyprawie, kiedy zawędrowaliśmy do Kiszyniowa i w hostelu poznaliśmy mnóstwo ciekawych ludzi. Wśród nich był pochodzący z Tunezji młody chłopak – Skander. Ten po kilku godzinach znajomości zaprosił nas przy „jakiejś okazji” do siebie. Przez rok utrzymywaliśmy sporadyczny facebookowy kontakt, a kiedy dowiedział się, że pomieszkujemy w Maroku – przypomniał nam o swoim zaproszeniu. I w ten sposób z Casablanki pofrunęliśmy do Tunisu, by przez miesiąc w towarzystwie Skandera, jego kuzyna oraz przyjaciół poznawać mniej oczywistą, nieturystyczną Tunezję.

Część tego okresu spędziliśmy w ogromnym domu naszego znajomego znajdującym się właśnie we wspomnianej lokalizacji. Mieliśmy do dyspozycji jedno piętro z taką liczbą pomieszczeń, że często zajmowało nam sporo czasu odnalezienie się bez pomocy telefonu, by nawigować drogę przez kolejne salony. Poranki na tarasie przy basenie z widokiem na ogromne przestrzenie porośnięte idealnie przystrzyżoną trawą i powoli przemieszczające się od jednego dołka do kolejnego melksy – były dla nas zupełnie nowym przeżyciem. Podobnie jak i poznanie rozrywkowej odsłony nocnego życia tunezyjskiej bananowej młodzieży. Ale to już temat na oddzielny wpis 🙂

dom na polu golfowym w tunezji

Udany eksperyment z house sittingiem

Ostatnim adresem pod który trafiliśmy, i który przy tym stanowił dla nas całkowicie nowe doświadczenie, był francuski XVIII-wieczny zamek, w którym mieliśmy zaszczyt mieszkać przez trzy jesienne miesiące mijającego roku. To absolutnie wyjątkowe miejsce pojawiło się na mapie naszych podróżniczych przygód dzięki decyzji, jaką podjęliśmy po powrocie z Tunezji: aby spróbować house sittingu.

Trochę poczytaliśmy na temat tej formy wymiany usług opieki nad pupilami czy ogrodem w zamian za bezpłatne zamieszkanie w czyimś domu. Postanowiliśmy, że chcemy przekonać się, jak to funkcjonuje w różnych miejscach na świecie. Zarejestrowaliśmy się na dwóch platformach z ofertami. Na początku skorzystaliśmy z dwóch krótkoterminowych ofert w Polsce, by potem rzucić się na głębszą wodę.

Wysyłając zgłoszenia, zdawaliśmy sobie sprawę, że odzew może być różny. Nie mieliśmy bogatego CV housesitterów, a autopromocja nie jest naszą najmocniejszą stroną. Poza tym, wybierając ofertę w Europie, mieliśmy też określone wymagania i preferencje. Szukaliśmy pobytu dłuższego niż miesiąc. Uznaliśmy bowiem, że wyjazd na kilkanaście dni w przypadku, gdy przemieszczać się będziemy transportem publiczny, może być po prostu męczący. No i chcieliśmy znaleźć miejsce, w które stosunkowo łatwo uda się dotrzeć, nie dysponując własnym autem. W oko wpadło nam kilka ofert. Jedna wydała się tak interesująca, że wysłaliśmy ją dla spokojnego sumienia, ale bez najmniejszej nadziei na odzew.

Bagaż Do Wymiany na salonach we Francji

Był to właśnie 3-miesięczny pobyt w zabytkowym zamku znajdującym się w środkowej Francji. Zdjęcia obiektu naprawdę robiły wrażenie. Do obowiązków housesittera miała należeć przede wszystkim opieka nad dostojnym brytyjskim kotem i słodkim labradorem. Po kilku dniach od wysłania zgłoszenia mieliśmy nie tylko pozytywną odpowiedź od właścicieli, ale i wszystko precyzyjnie zaplanowane: przejazd autobusem do Pragi, potem do Lyonu, blablacar do oddalonej kilka kilometrów od zamku miejscowości i zapewnienie, że właścicielka nas stamtąd odbierze. Trudno było nam uwierzyć w ten szczęśliwy traf i to, że organizacja poszło gładko jako po maśle.

chateau de sainte feyre

Po kilku tygodniach od wysłania zgłoszenia byliśmy już na miejscu. A tam czekał na nas imponujących rozmiarów zamek. Budynek z olśniewającymi wnętrzami, antycznymi meblami i nowoczesnymi sprzętami, bogatą biblioteką, licznymi dziełami sztuki i przede wszystkim – rozkosznymi zwierzakami. Właściciele bez wahania powierzyli nam posiadłość, dokładnie instruując, jak się żyje w takim miejscu. Spędziliśmy z nimi dwa dni, by potem móc rozkoszować się życiem w iście królewskim stylu.

Nowe doświadczenia na wichrowym wzgórzu

Trzy miesiące na „wichrowym wzgórzu”, na którym znajdował się Château de Sainte Feyre, pozwoliły nam sprawdzić swoje umiejętności w dziedzinach, z którymi dotychczas nie mieliśmy wiele wspólnego. Przede wszystkim nigdy wcześniej nie mieszkaliśmy na wsi, tym bardziej francuskiej 🙂 Poza licznymi przywilejami wynikającymi z życia w tak wyjątkowym miejscu, mieliśmy też obowiązki związane z opieką nad budynkiem i jego otoczeniem.

sarna na francuskich łąkach

Był więc ogródek warzywny, który trzeba było uporządkować, jednocześnie czerpiąc korzyści z dobrodziejstw naturalnych plonów. Mieliśmy też trzy kury codziennie znoszące nam świeże jajka. Ich doglądanie także stanowiło dla nas – mieszczuchów coś zupełnie nowego. Poza tym przylegający do zamku 14-hektarowy obszar trzeba było doprowadzić do ładu. Nie było to obligatoryjne, ale dobrowolne i chcąc spróbować czegoś nowego Przemo wypróbował swoich sił w roli traktorzysty. No i najwdzięczniejsza nowość z tego okresu – czyli opieka nad wspaniałym labradorem, z którym nie sposób było zaznać chwili nudy.

Przygodę z house sittingiem postanowiliśmy przez pewien czas kontynuować i z Francji udaliśmy się do Niemiec, gdzie w Biebergemünd witać będziemy Nowy Rok w asyście trzech sympatycznych psów.

opieka nad 3 psami w ramach housesittingu

Folklorystyczne akcenty

W podsumowaniu roku 2019 nie może też zabraknąć kilku imprez kulturalnych, w których uczestniczyliśmy po raz pierwszy i które wywarły na nas duże wrażenie.

I tak podczas pobytu w Maroku zaliczyliśmy zupełnie przypadkowo Międzynarodowy Festiwal Zespołów Folklorystycznych (World Folklore Days), w którym uczestniczyło 860 artystów z 28 państw. W największym na kontynencie afrykańskim wydarzeniu tego typu występowały amatorskie zespoły prezentujące swoje umiejętności na scenach oraz ulicach Marrakeszu. Często po prostu trafiało się w różnych zakątkach miasta na rozśpiewane i roztańczone grupy, które przygotowywały się do występów bądź improwizowały na potrzeby gromadzących się przechodniów.

drużyna z Senegalu podczas World Folklore Days 2019 w Marrakeszu

Na afrykańskim Woodstocku

Interesującym doświadczeniem był też udział w Festiwalu Gnaoua w Essaouirze. To wydarzenie, które często nazywa się „afrykańskim Woodstockiem”. Choć rytmy płynące ze scen znacznie różniły się od tego, co powszechnie kojarzy się z wydarzeniem z 1969 roku, to jednak atmosfera panująca w portowym mieście wydawała się zbliżona do tego, co wyraża legendarne hasło „Peace, Love and Happiness”. Ulice Esaaouiry wypełniły się setkami ludzi z plecakami, gitarami i śpiworami. W medynie poza oficjalnymi koncertami na dużej scenie można było posłuchać buskerów, którzy przybyli na festiwal z różnych zakątków Afryki. Zewsząd płynęły tradycyjne marokańskie melodie splatające się z klasycznymi rockowymi dźwiękami. A nad tłumem ludzi wyczuwało się charakterystyczny zapach palonej marihuany czy bardziej popularnego w tym miejscu – haszyszu.

młodzi ludzie i przelatująca mewa podczas festiwalu muzyki gnaoua w mieście essaouira

Reporterski akcent

I skoro o festiwalach mowa, to musimy też wspomnieć o wydarzeniu, w którym udało nam się uczestniczyć po powrocie z afrykańskiego kontynentu. Poza obowiązkowym wypadem na Pol’and’Rock Festiwal (który nie był naszym pierwszym), wyskoczyliśmy też na Dolny Śląsk, by wziąć udział w festiwalu reportażu Miedzianka Fest. Miejsce nas oczarowało zarówno malowniczymi widokami, jak też atmosferą panującą podczas literackich spotkań.

spotkanie z Agatą Romaniuk podczas Miedzianka Fest 2019

Był to nasz pierwszy, ale nie ostatni raz w Miedziance. Już teraz myślimy o takim ułożeniu planów podróżniczych na nowy rok, by w harmonogramie znalazła się sierpniowa luka na wypad na to święto reportażu.

Nieustanna wymiana bagażu

Wszystkie wymienione inicjatywy nie byłyby możliwe, gdyby nie nasza wcześniejsza decyzja o wymianie dotychczasowego życiowego bagażu, który czasem bywał błogosławieństwem, a innym razem balastem.

Cały czas staramy się wykorzystywać stare doświadczenia do zdobywania nowych umiejętności. Udaje nam się wygospodarować czas na przygotowywanie relacji z odbytych podróży na naszym blogu, choć nadal pracujemy nad samodyscypliną i większą częstotliwością publikacji 🙂 Uruchomiliśmy także własny kanał na YouTube i mamy za sobą pierwsze eksperymenty z nagrywaniem filmików. Dużą frajdę sprawia nam przygotowywanie relacji instagramowych, jednak regularność wrzucania fotek pozostawia wiele do życzenia. 

Poza tym rok 2019 był pierwszym w dorosłym życiu, w którym nie pracowaliśmy na etacie. Nie wychodziliśmy rano do pracy, zakładając odpowiedni uniform i podporządkowując się zasadom obowiązującym w firmie. Nie musieliśmy martwić się krótkim urlopem i podejmować decyzji, jak najlepiej zagospodarować kilka dni wolnego. No i nie popadaliśmy w paranoję biurokracji i nie przenosiliśmy frustracji z pracy do domu. To oczywiście nie oznacza, że wszystko zawsze wyglądało kolorowo i było idealne.

praca zdalna w podróży

W mijającym roku przez kilka miesięcy pracowaliśmy zdalnie, najpierw zajmując się branżą turystyczną, potem redagując książki biograficzne oraz realizując zlecenia fotograficzne. Poznaliśmy zarówno cienie, jak i blaski takiej formy pracy. Tych drugich jednak było zdecydowanie więcej. Doceniamy przede wszystkim, że to wszystko dało nam możliwość przeżycia naprawdę niesamowitych 12 miesięcy.

Jeśli uważasz, że ten tekst może zainteresować Twoich znajomych - dmuchnij nam w żagle i udostępnij go dalej.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *