To jest Albania…

Poranek w koszmarnym pensjonacie to prędkie pakowanie bagażu i jeszcze szybsze opuszczenie tego miejsca. Takiego smrodu stęchlizny dawno nie doświadczyliśmy. Zmierzamy w stronę wylotówki. Kierunek Albania.

Skrzyżowanie dróg z gitarzystą z Turcji 

Po drodze spotykamy chłopaka z gitarą i plecakiem. Krótka wymiana zdań i okazuje się, że Yaman również zmierza w stronę Albanii – tyle, że usiłuje złapać stopa na niewłaściwej drodze. Jego determinacja, by prędko znaleźć się w Tiranie jest dużo większa niż nasza. Od dwóch dni w Czarnogórze przestała mu działać karta płatnicza. Kontakt z bankiem w Turcji, skąd pochodzi Yaman, zakończył się na wskazaniu stolicy Albanii jako miejsca, gdzie będzie mógł rozwiązać swój problem.
Oferujemy nowemu znajomemu wspólną podróż do Albanii i śniadanie. Sami też mamy problem, gdyż najbliższy bankomat znajduje się kilka kilometrów dalej, a możliwość płatności kartą w tym miejscu graniczy z cudem.

autostopowicze w drodze do Albanii

Po drodze wstępujemy do marketu, kupujemy chleb i wodę, po czym siadamy na poboczu drogi, gdzie wcinamy śniadanie wzbogacone serkiem i dżemem wyciągniętym z plecaka. Wspólny posiłek jest okazją do bliższego poznania się. Okazuje się, że łączy nas nie tylko pasja podróżnicza, ale jeszcze bardziej muzyczna. Yaman wyjmuje gitarę, z którą się nigdy nie rozstaje i słyszymy kawałki, które są i naszymi ulubionymi.

Głód zaspokoiliśmy, ale apetyt na muzyczne pogawędki wzrasta. Sprawdzamy stan naszej gotówki i kierujemy się w stronę przydrożnej kafejki. Tradycyjnie już zamawiamy kawę, która zacieśnia więź z Yamanem.

W powiększonym składzie w stronę Albanii

W trzyosobowym składzie stajemy przy drodze. Na kartonie, który trzymamy na zmianę widnieje kierunek podróży: „Albania”. Kiedy wzmaga się upał, decydujemy się na powolne podążanie przed siebie, licząc na łut szczęścia. I ten się pojawia za naszymi plecami. Niespodziewanie zatrzymuje się kamper, otwierają się drzwi i słyszymy pytanie, czy chcemy pojechać do Szkodra. Pytanie! Wymarzony pojazd, pożądany kierunek, świetne towarzystwo!

Wrzucamy plecaki i wskakujemy do kampera. A tam prawdziwy dom na kółkach! Za kierownicą pojazdu z holenderską rejestracją – Australijczyk, a jego towarzyszka to prześliczna Brazylijka – Maja. Dowiadujemy się, że ta międzykontynentalna para jest w drodze od trzech miesięcy i podróżują przed siebie, bez ściśle określonego planu. Obecnie chcą trochę czasu spędzić w Albanii. Ot, cały harmonogram.

most na rzece buna w albanii

Tuż przed przejściem granicznym wyskakujemy z kampera. Nigdy nie wiadomo, czego się spodziewać po straży granicznej. Umawiamy się z Mają, że spotkamy się za przejściem po kontroli, by znów wspólnie ruszyć w stronę Szkodra. Spodziewamy się, jak to zwykle bywa, dwóch kontroli na dwóch przejściach. Jeszcze nie oswoiliśmy się z odmiennością praw rządzących w tym kraju, z tym, co będziemy wkrótce często powtarzać: „no tak, to jest Albania…”

Kiedy przekraczamy pierwsze przejście, nikt nas o nic nie pyta, tylko wskazuje, by po prostu iść przed siebie. W 40-stopniowym upale przemierzamy kolejne metry, wyczekujemy drugiego przejścia, ale go nie widać. Nie ma się co dziwić – „to jest Albania”. Ten punkt graniczny po prostu nie istnieje.
Na drodze dostrzegamy zawracający kamper – jedzie po nas, kiedy okazało się, że żadnej więcej kontroli nie będzie. Wysiadamy w Szkodrze i rozstajemy się z domem na kółkach i jego gospodarzami.

przystanek w podróży albania

No to utknęliśmy…

Gdy docieramy do stacji benzynowej, dowiadujemy się, że w okolicy nie ma żadnego bankomatu, a możliwość płatności kartą zdarza się niezwykle rzadko. Idziemy kilkadziesiąt metrów przed siebie na kolejną stację paliw zlokalizowaną przy drodze kierującej do Tirany.

Zasiadamy na murku, tuż przy parze Albanki i Włocha (którzy poznali się jakiś czas temu na wymianie w ramach Erasmusa). Dziewczyna jest kopalnią wiedzy o kraju, w którym się znaleźliśmy. Uprzedza nas, że z łapaniem stopa wcale nie będzie tak prosto jak się spodziewaliśmy po lekturze blogowych wpisów. Zapowiada, że w Albanii raczej nie funkcjonuje tradycja stopowania w takim wydaniu, do jakiego przywykliśmy. Tu płaci się za podwiezienie – kierowcy sami określają stawkę od osoby. I niekoniecznie symboliczną.

Poza tym wtajemnicza nas w jeszcze jeden istotny „obyczaj” – w Albanii nie ma tradycyjnych przystanków autobusowych, a nawet jeżeli istnieją oznaczone miejsca na postój, to nie ma rozkładu jazdy. Aby skorzystać z tego środka transportu publicznego, należy zasięgnąć języka u mieszkańców danego miasta, by dowiedzieć się, skąd można jechać w pożądanym kierunku.
Stojąc i bezskutecznie próbując złapać stopa poznajemy też chłopaka z Leeds podróżującego z plecakiem po Bałkanach. W pewnym momencie pojawia się facet, który wraca z Baru z hostelu u poznanego wcześniej kierowcy. Jakiż świat jest mały!

dwóch autostopowiczów

Czy jeszcze nas coś zdziwi?

Po upływie jakiś 2-3 godzin decydujemy się na zmianę lokalizacji. Zatrzymujące się dotychczas samochody oferują podwiezienie za średnio 7 euro od osoby. Zostaje nam liczyć na cud, ponieważ jesteśmy pozbawieni gotówki, a w okolicy żadnego bankomatu. Idziemy dalej, przed siebie. Przemierzamy most, z czeluści plecaka wydobywamy ostatnie trzy jabłka.

tablica z nazwą miasta Muriqan

Obserwujemy rzekę samochodów – zadziwia nas ich zróżnicowanie: oczywiście królują mercedesy, ale przyglądamy się też hummerom, jaguarom i bmw. W pewnym momencie widzimy też karetkę pogotowia jadącą na sygnale, a za kierownicą pielęgniarz z papierosem w ustach. Po prostu – „to jest Albania”.

Po godzinie zatrzymuje się małe renault ze starszym panem wracającym z pracy, który oferuje darmowe podwiezienie w połowie drogi w kierunku Tirany. Jesteśmy szczęśliwi – wreszcie ruszymy z miejsca. Zapada noc, kiedy wysiadamy w nieznanym miejscu. Idziemy znów przed siebie, znajdujemy kolejną stację benzynową i stajemy z naszym kartonem wskazującym pożądany kierunek: „Tirana”. Nastroje dyktowane głodem i zmęczeniem nie są najlepsze, a nadzieja na to, że w końcu dotrzemy do celu coraz mniejsza.

No i… tutaj fuks, po upływie jakiś 5 minut zatrzymuje się auto. Za kierownicą Albańczyk – student medycyny uczący się w Amsterdamie. Jedzie do Tirany razem ze swoim kuzynem. Bez żadnych pertraktacji finansowych zabiera naszą trójkę. Po drodze opowiada o swoim kraju – o rządzie, korupcji, o gościnności Albańczyków, rekomenduje miejsca warte uwagi. Ale też dodaje, że nie zamierza tu wracać po skończeniu studiów.

Głucha noc w Tiranie

Docieramy w końcu do stolicy Albanii, grubo po północy. Miasto nocą nie wywiera najlepszego wrażenia. Po drodze spotykamy grupkę trzech dziewczyn z matką, które pytamy o drogę do centrum i możliwość dostępu do wifi. Wskazują kierunek i podają hasło do swojego domowego internetu, z którego możemy skorzystać za najbliższym skrzyżowaniem. Po chwili słyszymy biegnące w naszą stronę panie – zasapane mówią, że nas goniły, gdyż zorientowały się, iż możemy nie znaleźć wskazanego miejsca. Udostępniają hotspota, zadowolone, że mogły pomóc. To też jest oblicze Albanii.

W małej knajpce w centrum kupujemy kanapki i znajdujemy hostel dla naszej trójki. Yaman nadal ma problem ze swoją kartą płatniczą – po próbie wypłaty gotówki z 5 rekomendowanych przez turecki bank bankomatów, nadal zostaje bez pieniędzy. Decydujemy, że idziemy w kimę, a problem spróbujemy rozwiązać od rana. Zmierzamy do hostelu – na miejscu jesteśmy po 2 w nocy. Ten pierwszy dzień w Albanii dał nam się we znaki.

 

Wpis jest relacją z autostopowego wyjazdu na Bałkany i do kilku sąsiadujących z nimi krajów. 

Jeśli uważasz, że ten tekst może zainteresować Twoich znajomych - dmuchnij nam w żagle i udostępnij go dalej.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *