Maja nie tak wyobrażała sobie piękny dzień, w którym miała powiedzieć swojemu wybrankowi sakramentalne „tak”. Choć od czternastu lat mieszka w Anglii, na ceremonię ślubną wybrała się do Polski, gdzie zaplanowano małe przyjęcie dla najbliższych. Wesele miało odbyć się później, a pojawić się na nim miały rodziny nowożeńców z Polski i Albanii. Niestety, życie czasem pisze zaskakujące scenariusze, zwłaszcza gdy dyktuje je pandemia.
Bohaterka ostatniego odcinka naszej serii o Polakach na świecie w czasach pandemii od niemal 14 lat mieszka w Anglii. Historia emigracyjnego etapu Marii Xhepa (która woli, by ją nazywać Mają) mogłaby wypełnić kilka artykułów – tyle w niej było zwrotów akcji i nieprzewidzianych zdarzeń, szczęśliwych zbiegów okoliczności i momentów, gdy można mówić o prześladującym ją pechu.
Emigracyjny kierunek leszczyniaków
Majka to wojowniczka, która nigdy łatwo się nie poddaje i bierze od losu to, co od niego otrzymuje. Silna osobowość, twardy charakter i determinacja pomagały jej w sytuacjach, gdy grunt palił się pod stopami. Nie inaczej było i w sytuacji, gdy pandemiczna rzeczywistość naprawdę wywróciła jej życie do góry nogami.
Maja 13 lipca 2006 roku opuściła rodzinne Leszno i udała się do Wielkiej Brytanii, by – zgodnie z wyznaczonym przez siebie planem – przez trzy miesiące pracy na Wyspie zarobić na wymarzone studia. Szybko się zadomowiła, odnalazła w nowym miejscu i środowisku. Trafiła do Basingstoke – miasta położonego w północno-wschodniej części hrabstwa Hampshire, nad rzeką Loddon. To kierunek, który w tamtym okresie był bardzo często wybierany przez Polaków, a wyjątkową popularnością cieszył się właśnie wśród leszczyniaków. Do tego stopnia, że zyskał przydomek „Lesznostoke”, o czym też wspomina Maja. Na każdym kroku spotykała znajomych z rodzinnego miasta. Opowiada o tym fenomenie: „Kiedy poznawałam nową osobę i okazywało się, że pochodzi z Polski, można było obstawiać, że jest z Leszna lub jego okolic”.
Przekonaliśmy się o tym, kiedy w 2011 roku udaliśmy się do tego miasteczka, by odwiedzić mieszkającego tam naszego przyjaciela. Natychmiast na ulicy i w sklepach spotykaliśmy starych znajomych z naszego rodzinnego miasta.
Życie w Basingstoke
Maryśka opowiadając o Basingstoke i sporej liczbie Polaków, którzy osiedlali się w mieście po 2000 roku, podkreśla, że ta sytuacja ma swoje blaski i cienie. Fakt, że zamieszkała w mieście, w którym sąsiadami byli jej rodacy, czasem znajomi z rodzinnego miasta – pomagał w wielu codziennych sytuacjach. Przyjaciółki okazały się niezawodne w ciężkich chwilach. Telefony i godzinne pogaduchy z nimi pomagały przetrwać chwile zwątpienia i słabości. Majka docenia i pamięta o tym, że na nie mogła zawsze liczyć.
Ale też szczerze przyznaje: „Przez prawie 14 lat nauczyłam się, że Polak Polakowi nie zawsze jest przyjazny i miły. – Po czym dodaje: – I kiedy zostałam samotną matką, okazało się, że sumując – więcej pomocy otrzymałam ze strony obcokrajowców niż rodaków”. Obecnie w Basingstoke spotyka się już mniej rodaków niż przed laty. Część przeniosła się do innych angielskich miast, część wybrała emigrację w innych krajach, a część wróciła do Polski. Do tej ostatniej grupy należy i nasz przyjaciel, który po niemal 20 latach emigracji, w ubiegłym roku wrócił do kraju. Pierwsze miesiące były pełne euforii, potem zastąpiło ją głębokie rozczarowanie sytuacją w ojczyźnie i poczuciem, że decyzja o powrocie była poważnym błędem.
Maja po planowanych trzech miesiącach, kiedy miała odłożyć na studia i wrócić do kraju, zmieniła decyzję. Pomyślała, że warto przedłużyć pobyt do roku i nieco przesunąć plany edukacyjne. Wspominając tamten czas, przyznaje: „Wyfrunęłam z rodzinnego domu, zaczęłam samodzielne życie i bardzo mi się to spodobało. Dlatego zostałam”. I kolejny rok w Anglii przedłużył się tak bardzo, że obecnie Maryśka ze zdziwieniem zlicza te wszystkie lata.
Stopniowo układała sobie życie. Na świecie pojawili się synowie Marii. Mijały kolejne miesiące, zmieniały się miejsca pracy i mieszkania, czas płynął.
Wyspiarskie perypetie Majki
Jeszcze trzy lata temu moja rozmówczyni spokojnie pracowała w biurze firmy logistycznej zajmującej się sprowadzaniem maskotek z Chin i Indonezji. W tamtym okresie ten ustabilizowany rytm został jednak zakłócony. Okoliczności życiowe zmusiły Maję, by przejść na pracę na pół etatu. Musiała zająć się chłopcami, a tego nie dało się godzić z pełnoetatowym zajęciem.
Przez pewien czas opiekowała się też osobami starszymi. Przygotowywała im posiłki, pomagała w codziennych czynnościach, robiła zakupy. Przyznaje, że zajęcie nie należało do najłatwiejszych, a poza tym pochłaniało sporo czasu – trzeba było jeździć do ich domów, nie zawsze znajdujących się w najbliższych okolicach mieszkania Marii.
I dlatego znów musiała pomyśleć o nowym zajęciu, które nie absorbowałoby tyle czasu, a było satysfakcjonujące i dało się pogodzić z opieką nad synkami. Wówczas Maja wpadła na pomysł pracy w szpitalu. Opowiada: „Podniosłam sobie poprzeczkę dość wysoko. Praca, którą wybrałam, wymaga naprawdę odporności, siły i stalowych nerwów. Pierwszy raz miałam bezpośrednio do czynienia ze śmiercią”. W pracy zdarzają się różni pacjenci i różne sytuacje, wiadomo.
„Są tacy, którzy potrafią podnieść ciśnienie – wzdycha i zaraz dodaje: – ale to zazwyczaj starsi ludzie, którym dolega demencja albo inne choroby wywołujące agresję”. Moja rozmówczyni dostrzega jednak przede wszystkim wiele jasnych stron swojej nowej pracy: „Wdzięczność pacjentów nagradza cały trud. Działa cuda. Ładuje baterie do dalszego wysiłku. Ich uśmiech, ten blask w oczach, gdy można im pomóc – to jest nie do opisania. Kocham tych ludzi”.
Egzotyczny wirus
Pandemia uderzyła nie tylko szpitalną codzienność Marii. Sygnały o tajemniczym wirusie z Chin docierały do Europy od początku tego roku. Z zaniepokojeniem czytaliśmy doniesienia o nagłym wzroście zachorowań, śmiertelności, błyskawicznie wznoszonych szpitalach w odległej Azji. Nikt jednak nie przypuszczał, że wirus może tak szybko i drastycznie zmienić rzeczywistość na całym świecie. Dlatego pierwsze miesiące tego roku upływały na czytaniu tych doniesień, ale nie brano pod uwagę zagrożenia, które może i nas dotknąć.
Na ślubnym kobiercu w cieniu pandemii
Dlatego też Maja z niecierpliwością czekała na marcowe dni, kiedy to miała stanąć na ślubnym kobiercu i powiedzieć sakramentalne „tak”. Ceremonię zaplanowano w Polsce. To przyjęcie miało być skromne, gdyż wielka impreza weselna miała być zorganizowana latem, kiedy to spotkać się miały rodziny pary młodej.
W Anglii zostali synowie Marii, których zostawiła pod czujnym i troskliwym okiem swojej niezawodnej mamy. To ona zresztą już od dłuższego czasu pomaga Majce w angielskiej codzienności. Po wielu latach rozłąki, kiedy moja rozmówczyni musiała pogodzić samotne macierzyństwo z pracą zawodową, jej mama bez mrugnięcia okiem zostawiła swój komfortowy polski dom z wielkim ogrodem, by wesprzeć Maję i jej synków. Uznała, że zamiast podziwiać rozkwitanie kwiatów w ogrodzie woli patrzeć, jak dorastają jej wnuki. Jej obecność i pomoc są – zdaniem Majki – nie do przecenienia.
I gdy Maria leciała na swój ślub do Polski – babcia została z chłopcami w Anglii. Nie mogli oni niestety polecieć z mamą, ponieważ szkoła nie wydała odpowiedniego pozwolenia na dłuższe opuszczenie zajęć.
Kiedy 6 marca Maja wylądowała w ojczyźnie – tego samego dnia ogłoszono pierwszy przypadek zarażenia wirusem we Wrocławiu. Opowiada o tamtym okresie: „Nie przejęłam się tym. Byłam dobrej myśli. Prawdę mówiąc – wtedy myślałam, że to ściema”. Naszą rozmówczynię pochłaniały przygotowania do ceremonii ślubnej. Tak bardzo się cieszyła na ten dzień – miał stanowić nagrodę za wiele nieprzyjemności i problemów, które piętrzono na drodze do poślubienia Bledara. „Cieszyłam się, że w końcu wszystko pójdzie po naszej myśli” – przyznaje Majka.
Nieoczekiwane zamknięcie granic
Datę ślubu wyznaczono na 13 marca. Kolejna „trzynastka” w życiu Marii, bo przecież przed czternastoma laty właśnie 13 lipca wyleciała z Polski. Tym razem trzynasty dzień miesiąca przypadał w piątek. Maja nie należy do osób przesądnych.
Zapamiętała bardzo dokładnie ten dzień, przepełniony słodko-gorzkimi wspomnieniami. Opowiada: „Wszystko super. Pięknie. Siedzimy w restauracji, jemy kolację. I nagle – bum! Otrzymuję telefon z informacją, że granice zostaną zamknięte 14 marca o północy”. To była chwila pełna grozy: „Mieliśmy zarezerwowany lot na 17 marca. Wpadłam w panikę. Bo przecież my jesteśmy tutaj – a dzieci w UK”. Nikomu nie było już dane cieszyć się tym dniem. Stres udzielił się wszystkim. Niepokój związany z rozłąką z synkami, niepewność wynikająca z komunikatu o zagrożeniu epidemią, izolacji, zamknięciu granic….
Trudne powroty i nagłe rozłąki
Następnego dnia trzeba było działać, próbować wydostać się z Polski i polecieć do dzieci. Maja wspomina dramatyzm, jakim wypełnione były tamte chwile: „Wszystko we Wrocławiu nagle zostało zamknięte. Żywej duszy na rynku nie było widać”. Moja rozmówczyni wiedziała, że nie może poddawać się niemocy, strachowi, paraliżowi: „Wsiadłam do taksówki i pojechałam na lotnisko, szukając możliwości powrotu. Nie było to łatwe, ale udało się. Odkupiłam bilet od osoby, która w ostatniej chwili zrezygnowała z lotu”. Dzięki temu – niemal cudem znalazła się na pokładzie samolotu. Był to jeden z ostatnich lotów przed zamknięciem granic.
Maja wróciła do dzieci i swojej niezastąpionej mamy, a tymczasem jej mąż utknął w Polsce. Chciał polecieć do swojej ojczyzny – Albanii, ale okazało się to karkołomnym i czasochłonnym wyczynem. Ostatecznie udało się, ale jechał okrężną drogą, często zatrzymując się na dłużej w różnych miejscach. Utknął w Niemczech, błądził po obcych miastach, spał na lotniskach. Po trzech tygodniach wrócił do swojego kraju i cały czas tam przebywa, nie mogąc obecnie wydostać się z Albanii, by wrócić do Anglii. Majka w skrócie tylko mówi o niezwykle trudnej sytuacji w ojczyźnie Bledara: „Tam ograniczenia są okropne. Aby wyjść z domu, trzeba mieć pozwolenie z policji. Żeby wyjść do sklepu na zakupy, należy się zameldować w aplikacji. Paranoja…”
Choć młode małżeństwo zostało rozdzielone przez koronawirusa – nie tracą nadziei na to, że sytuacja w końcu się unormuje. Marię na szczęście cały czas wspiera jej mama, która zajmuje się domem i chłopcami. Dzięki temu moja rozmówczyni może cały czas chodzić do pracy, a w szpitalach liczy się przecież każda para rąk…
Kwarantanna w Basingstoke
Pytam Majkę o przebieg kwarantanny w Basingstoke. Za sprawą naszych wcześniejszych rozmówców poznaliśmy brytyjską rzeczywistość widzianą z ich perspektywy. Tamte relacje pozwoliły nam przenieść się m.in. do Londynu, Bristolu, Leeds czy Batley.
Maryśka opowiada o swoich doświadczeniach: „Zacznijmy od tego, że kiedy wylądowałam w UK – na lotnisku nie było żadnej kontroli. Ja natychmiast po powrocie poszłam na zakupy, żeby zrobić zapasy. Wracałam z Polski i widziałam, co tam się dzieje. Uznałam, że lepiej się zabezpieczyć. Ludzie jednak tutaj w sklepie patrzyli na mnie jak na dziwaczkę. To dlatego, że w Anglii restrykcje wprowadzono później. I kiedy po tygodniu ogłoszono kwarantannę i nakazano siedzieć w domach – miałam już zapasy. W tamtym momencie wydano też zalecenie, że jeśli u kogoś występują objawy koronawirusa – musi zostać przez 14 dni w domu, bez możliwości wychodzenia”. W tamtym okresie pojawiało się coraz więcej doniesień utrzymanych w histerycznym tonie. Zresztą panował chaos informacyjny i trudno było wyselekcjonować naprawdę ważne i rzetelne doniesienia.
Fałszywe alarmy
Synek Majki zaczął kaszleć i nie ma się co dziwić, że wzbudziło to większe zaniepokojenie niż zazwyczaj przy tego typu dolegliwości. Lepiej dmuchać na zimne. „Odizolowaliśmy się na dwa tygodnie – razem z dziećmi i moją mamą. W domu bez ogrodu i balkonu” – opowiada nasza rozmówczyni, dodając: „Ale daliśmy radę!”
Kiedy Maria wróciła do pracy, stwierdzono u niej podwyższoną temperaturę. Bolało ją gardło. Natychmiast została wysłana, aby zrobić test. Nerwowe chwile i wynik: negatywny. Okazało się, że dopadła ją angina. „Dziękowałam Bogu” – przyznaje.
Inna rzeczywistość
Miasto opustoszało. W sklepach pojawił się niespotykany dotąd widok pustych półek. Brakowało preparatów antybakteryjnych. Deficyty mąki, mięsa i jajek zaskoczyły Brytyjczyków, którzy przywykli do tego, że sklepy są zawsze świetnie zaopatrzone. Najgorsze były pierwsze tygodnie, które zaskoczyły nowymi restrykcjami, ograniczeniami, przepisami chroniącymi przed rozprzestrzenianiem wirusa.
Z czasem sytuację w dużym stopniu opanowano. Maja przyznaje: „Prawie wszystko wróciło do normy. W sklepach niczego nie brakuje. Ludzie spacerują po ulicach. Można wychodzić z domów. – Dodaje: – Oczywiście wszyscy są ostrożni. Zachowuje się bezpieczny dystans. Oswoiliśmy się z sytuacją”. Maryśka cieszy się z odzyskanej wolności i zdobywa się też na refleksję: „Szczerze? Uważam, że co ma być – to będzie. Nie dajmy się zwariować”.
Wirus w szpitalu
Wiedząc o tym, że Maja na co dzień obcuje w szpitalu z chorymi, pytam o sytuację w pracy. Opowiada: „Zanim oficjalnie ogłoszono pandemię, mieliśmy w szpitalu przypadki wirusa. Nie byliśmy jednak tego świadomi”. Konsekwencją braku wiedzy był zwyczajowy reżim sanitarny. „Nie zakładałam rękawiczek ani maski ochronnej. Nie wiedziałam po prostu o zagrożeniu” – tłumaczy i dodaje: – a jednak nic mnie nie dopadło. Nie wiem, może jestem odporna?”
Potem opowiada o trudnych chwilach w szpitalu: „Czuwam przy umierających z powodu koronawirusa. Głaszczę ich po głowie i trzymam za rękę. Kontakt jest znikomy w takich przypadkach, ale wierzę, że mnie słyszą, więc do nich mówię”. Te trudne sytuacje z codziennej pracy sprawiają, że moja rozmówczyni stała się bardzo odporna, ale przy tym nie straciła ludzkiej wrażliwości.
Kiedy rozmawiam w maju z Mają podaje informacje: „Obecnie panika minęła. Ze 150 zarażonych pacjentów statystyka spadła do 20, a może nawet niżej. Szpital powoli otwiera się na innych pacjentów”. Jednocześnie podkreśla, że przyczyną zgonów czy ciężkiego stanu niektórych pacjentów, nie był bezpośrednio koronawirus. „Ludzie byli zaniedbani. Mieli różne dodatkowe schorzenia, które często nie były diagnozowane i leczone. Dlatego niestety umierali”.
„Koronawirus jest głupi”
Na koniec proszę, by podsumowała, jak pandemia wpłynęła na jej życie. Poza tym, że zamiast radosnego przyjęcia ślubnego – były nerwy i panika, kwarantanna wiele zmieniła w codzienności Majki i jej bliskich. „Moich synów niestety ominęły huczne urodziny, które były wcześniej dokładnie zaplanowane. Miało być wielkie disco-party, a była izolacja. Trudno było to wszystko tłumaczyć dzieciom. One często powtarzają, że koronawirus jest głupi. Nienawidzą go i chcą, żeby to wszystko się już skończyło. Tęsknią za szkołą, placem zabaw i przyjaciółmi”.
Potem Maja opowiada o codziennych utrudnieniach wywołanych wirusem: „Za każdym razem, gdy wracam z pracy do domu, muszę zmieniać wszystkie ubrania i od razu wskakuję do wanny z gorącą wodą. Dzieci wiedzą, że nie możemy się przytulać zaraz po moim wejściu do domu. To smutne momenty, kiedy o tym zapominają i muszę je dyscyplinować. Ale to konieczne, by zachować ostrożność”.
Na koniec Maja zaznacza: „Cieszę się jednak, że jestem tutaj, w Basingstoke. Czuję się tu mimo wszystko bezpieczniej”.
*wszystkie zdjęcia należą do Marii i są udostępnione za jej zgodą
super wpis pozdrawiam