Śniadanie na tarasie z widokiem na ulicę nowej części Nessebar. Ostatni rzut okiem na mapy, internetowy research i plecaki w ruch. Mamy do przejścia około 5 km do stacji benzynowej, która znajduje się przy wylotówce z miasta.
Tym razem nigdzie nie zbaczamy – walimy prosto przed siebie.
Autostopem z Nessebaru przed siebie
Gdy docieramy na miejsce, piszemy na kartonie pożądany kierunek: „Warna / Byala”. Na drodze śladowe ilości aut zatrzymujących się na stacji paliw.
Siedzimy tam jakieś 10 minut i wówczas z tankującego BMW wychodzi chłopak, który zmierza w naszą stronę. A kiedy się odzywa – jakby czytał w naszych myślach. Mówi, że stąd ciężko będzie nam się wydostać, ale wystarczy przemieścić się jakieś 4-5 km, by łatwiej złapać okazję. Proponuje, że może nas tam podrzucić, więc po chwili siedzimy już w jego samochodzie i słuchamy opowieści o rynku nieruchomości w Bułgarii. Facet bowiem zajmuje się handlem domami i mówi o prospericie w tym temacie na wybrzeżu Bułgarii. Po drodze zgarnia jeszcze kumpla, z którym jadą sfinalizować jakąś transakcję, a następnie wysadza nas na drodze, naprzeciwko punktu kontrolnego policji.
Mimo zapewnień, że to najlepsza lokalizacja dla stopowiczów zmierzających do Warny, przez ponad godzinę nic się nie dzieje. Stopniowo przesuwamy się o kilka metrów, uciekając przed prażącym słońcem i oddalając się od posterunku bułgarskiej policji.
Jedno słówko otwiera drogę i butelkę z piwem
Po godzinie wystawiania kciuka zatrzymuje się auto – znów jest to BMW, a w nim fajna parka. Za kierownicą siedzi dziewczyna, Bułgarka, na co dzień pracująca jako pielęgniarka w szpitalu w Warnie. Jej chłopak jest Turkiem od kilku lat mieszkającym w Bułgarii. Deklarują, że podwiozą nas do małej miejscowości niedaleko Warny (tam mieszkają), skąd albo złapiemy stopa albo przejdziemy drogę pieszo. Pasuje! Najważniejsze, że ruszyliśmy z miejsca.
Nasi towarzysze podróży nie władają językiem angielskim. Porozumiewamy się więc w głównej mierze w językach ojczystych, licząc na wzajemne zrozumienie oparte na jako-takim podobieństwie słów.
Drogę umila nam turecka muzyka, na co reagujemy wspomnieniem poznanych podróżników z Turcji oraz wzmianką o jedynym tureckim słowie, które udało nam się zapamiętać: şerefe! (na zdrowie!). Ta informacja wzbudza entuzjazm i radość naszego towarzysza podróży. Po chwili samochód się zatrzymuje przy pierwszym napotkanym sklepie spożywczym, chłopak wyskakuje niemal w biegu, by za moment wrócić z uśmiechem od ucha do ucha i trzema butelkami piwa w dłoni. Browarki trafiają w nasze ręce i po chwili wszyscy trącamy się butelkami, wykorzystując toast po turecku.
Jak się okazuje, nasi nowi znajomi w trakcie drogi, zmienili plany i postanowili nas podrzucić do samej Warny – tylko po to, by ułatwić nam podróż. Kurczę, tylu życzliwych ludzi spotykamy podczas tej naszej wędrówki.
Jednak Warnę odpuszczamy…
Około 14 jesteśmy na miejscu. Wysiadamy w centrum, przy punkcie informacji turystycznej. Po zasięgnięciu języka, modyfikujemy swoją trasę i postanawiamy zostawić Warnę przez nas nieodkrytą, a jechać dalej. Jeszcze nie wiemy dokąd, ale decydujemy, że tym razem będziemy podróżować autobusem.
Wcinamy po kawałku pizzy w drodze na dworzec, a gdy tam docieramy, sprawdzamy spośród jakich kierunków możemy wybierać. Dostępne jest połączenie do leżącego 40 km dalej miasteczka o miłej dla ucha nazwie Bałczik. Autobus odjedzie o 18, więc po zakupie biletów mamy ponad godzinę czasu. Spokojnie czekamy na przystanku, zapoznając się z podstawowymi informacjami o założonym w starożytności mieście, które przez pewien czas nosiło nazwę Dionizopolis.
… i trafiamy do Bałczik
W Bałczik wysiadamy po ponad godzinnej jeździe busikiem. Dość szybko znajdujemy guest house sporo oddalony od centrum, ale za to ze znakomitymi rekomendacjami. Trud drogi prowadzącej częściowo pod górkę, potem przez odludne okolice przy lesie zostaje sowicie nagrodzony na miejscu. To, że dom lśni czystością, jest nowoczesny i komfortowy, ma wszelkie udogodnienia (także duży basen, z którego można korzystać do woli) – to jedno, ale ważniejsza (przynajmniej dla nas) jest atmosfera panująca na miejscu. A ta jest od początku niezwykle przyjazna.
Presiyana – właścicielka obiektu o oryginalnym imieniu – wita nas jak starych dobrych znajomych, których traktuje jak prawdziwych gości, a nie klientów. Na terenie obiektu schronienie znalazły dziesiątki kotów, podrzucanych Presiyanie przez sąsiadów. One też stwarzają niepowtarzalny klimat miejsca.
Językowe wpadki
Po zrzuceniu plecaków, pędzimy na pobliską stację benzynową, gdzie znajduje się też mały sklepik spożywczy prowadzony rodzinnie przez starsze małżeństwo. Kobieta, widząc nieznanych klientów, pyta skąd jesteśmy. Wdajemy się w dłuższą pogawędkę, opowiadając o bałkańskiej podróży i spotkanie kończymy pożegnaniem w języku bułgarskim. Kobieta wprawdzie nam odpowiada, ale śmieje się przy tym jakoś tak nienaturalnie. Nie rozumiemy, co ją nagle tak rozbawiło.
Zagadka się wkrótce rozwiązuje, gdy w pensjonacie rozmawiamy z Bułgarami i ci nas uświadamiają, że wskazane w googlowym translatorze „сбогом” (tłumaczone tam jako „do widzenia”) używane jest w zupełnie innym kontekście niż tradycyjne grzecznościowe pożegnanie. To zwrot w ogóle rzadko stosowany dziś w Bułgarii i wypowiadany raczej, gdy z kimś już nie mamy ochoty się widywać. No to wyszliśmy naprawdę na pierwszorzędnych lingwistów w sklepiku!😉 Już wiemy, dlaczego sprzedawczyni była najpierw zdziwiona, a potem rozbawiona, żegnając się z nami.
Gościnni Bułgarzy
Po powrocie do pensjonatu chcemy przygotować sobie szybką kolację we wspólnej kuchni, jednak biesiadujące tam dwie bułgarskie pary zapraszają do stołu, kategorycznie zabraniając nam wyjmowania czegokolwiek z naszych zakupów. Stół ugina się od przygotowanych rozmaitych potraw i rozmaitych trunków. Zaznaczają, że Bułgarzy lubią ucztować i honorem jest dla nich podejmowanie gości.
Nie ma szans, by się wymigać. Nasze talerze nie mogą pozostawać puste i co chwilę pojawia się na nich jakiś kolejny specjał: a to grillowana papryka, za chwilę kolejny kawałek soczystego mięsa, pyszne grzybki w marynacie, po minucie szopska sałatka. Właścicielka pensjonatu przynosi misę z pieczoną wątróbką w sosie, którą wypada spróbować.
Rozmawiamy po angielsku, polsku, bułgarsku, rosyjsku. Pytania w jednym języku, odpowiedzi w mieszance kilku. Istna Wieża Babel. A konwersacja płynie gładko – a przynajmniej wszyscy odnosimy takie wrażenie. Może częściowo dlatego, że kieliszki również nieustannie się napełniają. Poznajemy smak domowej wódeczki, popijamy sangrię, delektujemy się rakiją, próbujemy bułgarskie piwo. A na finisz najmocniejszy akcent: mastika (której rzekomo nie należy mieszać z innymi trunkami).
Rozmawiamy o dzisiejszej, europejskiej Bułgarii, o czasach komunizmu, o zmianach ustrojowych i ich wpływie na życie zwykłych ludzi. Pojawiają się wspomnienia z czasów jugosłowiańskiej wspólnoty. Handel wymienny w PRL-u i wycieczki Polaków do krajów demoludów. Kurorty w Złotych Piaskach dla „zasłużonych” działaczy partii, wczasy zakładowe. No i oczywiście leitmotiv: domowy wyrób wina, pędzenie bimbru i sztuka produkcji rakiji 😉
Nie nadążamy z toastami i trawieniem 🙂 I tak do późnej, późnej nocy…