Węgierskie przygody w bonusie za nieznajomość języka

Po śniadaniu sprawnie opuszczamy hostel i zmierzamy w stronę stacji benzynowej, by złapać stopa z Bratysławy do Győr. Zdobywamy karton, na którym literujemy nazwę miejscowości wyznaczonej jako najbliższy cel.

Nowe znajomości na szosie

Dość szybko od momentu, gdy stanęliśmy przy drodze, pojawia się miły starszy pan, który ładuje nas do samochodu wypełnionego kablami, sznurami i dziwnymi akcesoriami. Podczas rozmowy przyznaje, że nigdy nie zabierał stopowiczów, jednak gdy nas zobaczył, postanowił spróbować zmienić przyzwyczajenie. Okazuje się, że jest Węgrem od lat mieszkającym na Słowacji. Podwożąc nas, nieco zbacza z drogi, by pokazać swój domek pod Bratysławą. Potem podrzuca nas w miejsce, gdzie mamy dalej łapać transport do Győr.

gyor i przejście graniczne

Tam na przystanku autobusowym spotykamy słowackiego miłośnika rowerowych wypraw, który doradza nam, którędy najlepiej dojechać do Győr. On sam opowiada, że jest od ośmiu dni w drodze i zjeżdża rowerowo Słowację. Wspomina też, że był kiedyś w Polsce na pielgrzymce w Częstochowie. Miłe pogaduchy urozmaicają nam czterokrotną zmianę lokalizacji na krzyżówce. Ruch jest minimalny, więc próbujemy różnych sposobów.

By zwiększyć szansę na podwózkę, znów modyfikujemy nieco trasę, kierując się na Wielki Meder. Pomysł okazuje się skuteczny – wkrótce po zmianie naszej kartonowej „tabliczki” zatrzymuje się sympatyczny mężczyzna, który okazuje się, że jedzie służbowo na jakąś kontrolę. Nadrabia sporo drogi, aby nas podrzucić w odpowiednie miejsce.

Kolejny odcinek przemierzamy pieszo wśród pięknej przyrody. Mostami, z których roztaczają się fajne widoczki, podążamy w kierunku granicy z Węgrami. Szumiący Dunaj i zielone lasy są nagrodą na trasie.

Przygody na bazie nieznajomości języka

Tuż po przekroczeniu granicy węgierskiej zrzucamy plecaki i na widok pierwszego zbliżającego się samochodu mechanicznie wystawiamy kciuka – właściwie nie wiążąc z tym gestem większej nadziei. To przecież pierwsze auto, które przejeżdża granicę. Jesteśmy na węgierskiej ziemi zaledwie kilka minut. I jakie jest nasze zdziwienie, gdy luksusowy pojazd się zatrzymuje. Przemiły Węgier natychmiast otwiera bagażnik wypełniony piwkiem i innymi trunkami, robi miejsce na nasze bagaże, a potem stara się z nami podjąć rozmowę – po węgiersku. Niestety, okazujemy się totalnymi matołami, bo wszelkie próby konwersacji kończą się na śmiesznymi nieporozumieniami.

rowerzysta, granica słowacko-węgierska

Kierowca zna poza węgierskim język duński, więc to również nie ułatwia porozumienia. W każdym razie – przy pomocy tłumacza Google pytamy o nocowanie pod namiotem na Węgrzech. Internetowe słowniki mają też problem z językiem węgierskim. Chcemy dać spokój tematowi, jednak nasz przemiły kierowca drąży dalej i bardzo się angażuje w temat. Za bardzo. Z nieudolnych tłumaczeń wnioskuje, że potrzebujemy namiot. Gdy już zbliżamy się do Győr, Węgier zjeżdża całe miasto, by nas zawieźć do …. Decathlona. No nic, dziękujemy, a facet jest szczęśliwy, że pomógł.

W Győr lądujemy wczesnym wieczorem, więc należy podjąć szybką decyzję – co dalej? I tak postanawiamy spróbować przedostać się do Budapesztu. Szanse z każdą minutą się zmniejszają, ruch na ulicy jest coraz słabszy, ale kto nie ryzykuje…

Czy można złapać stopa na rondzie? Dlaczego nie?

Tak więc najpierw próbujemy łapać stopa w okolicach stacji benzynowej – bezskutecznie. Potem idziemy na stację i tam mamy farta. Zabiera nas miły młody Węgier, z którym można się porozumieć po angielsku. Podwozi nas w miejsce, gdzie – jego zdaniem – będzie nam łatwiej coś złapać. Tyle, że kiedy nas wysadza, rozglądamy się dookoła i jesteśmy trochę zdezorientowani. To wylotówka z Győr, same ronda, krzyżówki, szybki ruch samochodowy.

dunaj węgierskie przygody

Nie ma jednak wyjścia – ładujemy się na ronda i stajemy przy drogowskazie na Budapeszt. Nieco zrezygnowani wpatrujemy się w samochody zmierzające w zupełnie innym kierunku bądź też załadowane pojazdy jadące na Budapeszt.

Kiedy już robi się mrocznie, nagle zatrzymuje się mały samochodzik z dwoma sympatycznymi panami wyglądającymi niczym aktorzy z filmów Kusturicy. Mimo tego, że całe tylne siedzenia mają załadowane, zaczynają przepakowywanie samochodu. Przypominamy, że akcja rozgrywa się na rondzie! Ale to nieistotne – dla kierowcy i jego kompana ważne jest, by nas zabrać i upchnąć jakimś cudem nasze plecaki do mikroskopijnego bagażnika. No i udaje się. Po chwili pędzimy już z nimi do Budapesztu.

dunaj, granica węgiersko-słowacka

Budapeszt o północy

Kiedy po kilku godzinach jazdy, docieramy do celu – panowie próbują dowiedzieć się, gdzie mają nas wysadzić. I znów internetowy tłumacz nie radzi sobie zupełnie z językiem węgierskim. Mowa ciała też zawodzi, słowo „centrum” nie wywołuje odpowiedniej reakcji, więc w końcu decydujemy dźwiękonaśladownictwa i wskazujemy dworzec kolejowy. Kierowca zadowolony, że zrozumiał kluczy po Budapeszcie, objeżdża kawał drogi, byle tylko dowieźć nas do celu. Szczęście maluje się na twarzach naszych towarzyszy, kiedy docieramy na stację – po prostu cieszą się z przysługi, jaką mogli nam wyświadczyć. Życzliwość Węgrów jest czymś niesamowitym. 

A my, pożegnawszy się, szybko rezerwujemy jakiś hostel, do którego udaje nam się dotrzeć tuż po północy. Miejsce jest nieco mroczne i w nocy niepokoją nas goście, którym chyba sprawia trudność odnalezienie właściwego pokoju. Perspektywa następnego dnia w węgierskiej stolicy i chwilowego odpoczynku od drogi – usypiają nas wbrew wszelkim hałasom.

 

Wpis jest relacją z autostopowego wyjazdu na Bałkany i do kilku sąsiadujących z nimi krajów. 

Jeśli uważasz, że ten tekst może zainteresować Twoich znajomych - dmuchnij nam w żagle i udostępnij go dalej.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *