Splatające się 15 czerwca dwa święta: Dzień Wiatru i Dzień Surfingu budują obraz miasta, w którym spędziliśmy niemal trzy ostatnie miesiące. To marokańska Essaouira, do której trafiliśmy w trakcie drugiej wizyty w tym afrykańskim kraju (o poprzedniej wizycie i zwiedzaniu Casablanki możecie poczytać w starszym wpisie). Po dziesięciu dniach intensywnego gwaru ulicznego, klaksonów motocykli przeciskających się wąskimi uliczkami medyny w Marrakeszu, zatęskniliśmy za spokojem i szumem oceanu. Tak więc wsiedliśmy do lokalnego autobusu i w ten sposób po ponad trzech godzinach jazdy znaleźliśmy się w położonym nad Oceanem Atlantyckim portowym mieście, które zyskało przydomek „Wietrznego Miasta” i „marokańskiej Kalifornii”.
I zamiast śmigać po marokańskich kasbach, oddawać się medytacji w pustynnej przestrzeni Sahary, skakać z miejsca na miejsce niczym kozy po drzewach arganowych czy strzelać fotki w najbardziej instagramowym mieście w tym kraju – Szafszawan, zostaliśmy na dłużej w Essaouirze. Czym to marokańskie miasto nas zahipnotyzowało?
Logiczny labirynt marokańskiej medyny
Essaouira może stać się perfekcyjnym miejscem dla tych, którzy szukają wytchnienia z dala od zgiełku suków, tłumów naganiaczy przed lokalami i sklepikami czy chaosu krętych uliczek typowych marokańskich miast. Tutejsza medyna, wpisana w 2001 roku na listę światowego dziedzictwa UNESCO, jest bowiem zdecydowanie prostsza „w obsłudze” niż labirynt w Fezie czy Marrakeszu. Uliczki przecinają się zazwyczaj pod kątem prostym, co ułatwia wędrówkę po starej części miasta, w której zlokalizowane są barwne bazary, budowle sakralne i liczne riady. Zamiast skomplikowanej gęstej serpentyny, w której odnalezienie właściwej drogi jest prawdziwym mistrzostwem świata, w Essaouirze można bez problemu trafić w każde pożądane miejsce.
Zasługa w tym francuskiego matematyka i projektanta – Théodore Cornuta, który w XVIII wieku pracował na zlecenie władcy Maroka – sułtana Sidi Mohammeda V. To zgodnie z jego pomysłem zbudowano miasto opierające się na europejskim modelu urbanistycznym. Efektem jego pracy jest część medyny, w której zlokalizowana była siedziba sułtana, a także ufortyfikowany zespół obronny z hiszpańskimi działami zwróconymi lufą w stronę oceanu. W jego skład wchodziły magazyny, wartownie, wojskowe koszary, a także więzienie. Z czasem projekt miasta ulegał rozbudowie, zgodnie z potrzebami rozwijającej się aglomeracji. Jednak plan Essaouiry w zasadniczej części pozostał niezmienny. I dzięki temu wędrówka bulwarem i przecznicami medyny nie sprawia nikomu większej trudności.
Magiczny świat riadu
Nasza wizyta w Esaaouirze zaczęła się od odszukania riadu Lalla Zina, w którym przyszło nam spędzić pierwsze dziesięć dni. Nie mieliśmy z tym żadnego problemu, bowiem niemal natychmiast po przekroczeniu bram miejskich, wkroczyliśmy na aleję Avenue de I’lstiqlal. Od niej odchodziła boczna zacieniona przecznica, a w niej kolejne drzwi prowadziły do imponującego, pięknego riadu. Był już późny wieczór, gdy zameldowaliśmy się w tym okazałym marokańskim domu pełniącym funkcję hotelu.
Wcześniej mieliśmy przyjemność nocować w marrakeskim riadzie, więc nie stanowiło to dla nas nowego doświadczenia. Jednak przestronna Lalla Zina oczarowała nas wieloma detalami architektonicznymi, które musiały pamiętać odległe czasy świetności tego domu. W riadzie przywitał nas marokański recepcjonista Rashid i jego polska żona – pochodząca ze Szczecina sympatyczna Renata. Ta uraczyła nas barwnymi opowieściami zarówno o swoim międzynarodowym małżeństwie, jak i historii riadu.
Nie wiemy, ile w relacji o świetlanej przeszłości budynku należącego rzekomo do żony sułtana, było prawdy. Nie dotarliśmy bowiem do żadnych wiarygodnych źródeł potwierdzających ten fakt. Sama jednak historia połączona ze świadomością, że w tych przestrzeniach mogło się toczyć wystawne życie sułtańskiej familii, rozbudzała wyobraźnię.
Uraczeni na powitanie tradycyjnym imbryczkiem miętowej herbaty rozpoczęliśmy pobyt w trzypiętrowym riadzie z otwartym patio i ciekawie zaaranżowanym dachem, którego stałymi bywalcami były stada ogromnych mew. Zaplanowany na sześć dni pobyt w Lalla Zina już po upływie doby wiedzieliśmy, że będziemy chcieli przedłużyć. Essaouira nas kupiła.
Życie towarzyskie bez spoglądania na zegarek
Poznana właścicielka riadu – mieszkająca w Maroku od kilku lat młoda Francuzka Anne – stopniowo przekazywała nam coraz więcej szczegółów związanych z życiem codziennym w Essaouirze. Relacje opowiadane z perspektywy europejskich korzeni konfrontowanych z marokańską rzeczywistością rozbudzały nasz apetyt na głębsze wniknięcie w istotę tego życia. Z entuzjazmem przyjęliśmy propozycję Anne, by udać się z nią na położone w niedalekiej odległości lokalne targowisko Ida Ougourd. Towarzyszyli nam goście riadu – mieszkający na co dzień w Berlinie Julia i Felix.
Zresztą rotacja osób wizytujących riad sprawiała, że czas nieustannie upływał nam na zdobywaniu nowych znajomych, rozmowach o różnych częściach świata i oczywiście podróżach. A wieczory na dachu, gdy w świetle księżyca i przy odgłosach mew sączyliśmy rozmaite trunki, spowodowały, że upływ czasu stawał się kwestią drugorzędną. I w ten sposób najpierw wydłużyliśmy pobyt w riadzie, by potem poprosić Anne o zarekomendowanie miejsca, w którym można by zamieszkać przynajmniej miesiąc. I tak Essaouira stała się zdecydowanie dłuższym przystankiem…
Fotki bez limitu
Mieszkając w obrębie medyny sporo czasu spędzaliśmy na spacerach uliczkami wypełnionymi sklepikami i knajpkami. Doskonale pamiętając suki w Marrakeszu i sprzedawców, którzy notorycznie nawoływali turystów, a na widok aparatu fotograficznego często reagowali wyciąganą dłonią i sugerowaną opłatą za wykonanie zdjęcia, w Essaouirze zaznaliśmy zupełnie innego podejścia sklepikarzy. Choć nie jest naszym zwyczajem agresywne uwiecznianie w kadrach każdego punktu handlowego i jego pracowników, to jednak od czasu do czasu mieliśmy ochotę upamiętnić coś na fotkach. I nigdy nie spotkaliśmy się z chęcią wyłudzenia pieniędzy czy sugestią, by odpuścić sobie użycia aparatu.
Oczywiście są tu też miejsca, jak np. niektóre sklepy-galerie sztuki, które wyraźnie zakazują fotografowania. Jest to jednak zasygnalizowane znakami umieszczonymi przed lokalem. W tych, w których takiego oznakowania nie było, po zadaniu pytania właścicielowi, czy można zrobić fotkę, nigdy nie spotkaliśmy się z odmową. Zdarzało się też i tak, że kończąc posiłek w jednej z lokalnych knajpek, gdzie ponownie spotkaliśmy się z poznanymi wcześniej w Marrakeszu Polakami, właścicielka z własnej inicjatywy przyłączyła się do wspólnej fotografii.
James Bond z Essaouiry
Kiedy z kolei spacerowaliśmy plażą i zbliżył się do nas przewoźnik wraz ze swoim wielbłądem, odruchowo schowaliśmy aparat. Natychmiast bowiem przywołaliśmy w pamięci nieprzyjemne incydenty z placu Dżami al-Fana w Marrakeszu. Tam musieliśmy wysłuchiwać inwektyw w stylu „mafiosa, mafiosa!” od natarczywych właścicieli bezbronnych małp czy zaklinaczy węży wytężających wzrok za turystami z telefonem czy aparatem w dłoni. Inni rzucali „czarami” i przekleństwami, gdy odmówiło im się zapłaty czy wyraziło swoją niechęć wobec oferowanych wątpliwych atrakcji. Te obrazki zachowaliśmy w pamięci, stąd nasza ostrożność na widok zbliżającego się w naszym kierunku właściciela wielbłąda. Essaouira jest jednak inna. A relacje z handlarzami wyglądają zgoła odmiennie.
Mężczyzna grzecznie zachęcił do skorzystania ze swoich usług. Kiedy nie wyraziliśmy zainteresowania, wdał się w niezobowiązującą pogawędkę. Oczywiście przedstawił nam swojego towarzysza – Jamesa Bonda, po czym zapytał, czy nie chcemy się z nim sfotografować. O opłacie nie było mowy. Z czasem okazało się, że i inni właściciele wielbłądów czy koni postępują w podobny sposób. Stąd nasze kolejne wizyty na plaży kończyły się poznaniem i innych wierzchowców, np. Cappuccino czy innego Jamesa.
Handel bez nachalnego nagabywania
Nasze doświadczenia ze sklepikarzami w medynie (poza pojedynczymi incydentami z wygórowaną ceną za indyka czy awokado) są również jak najbardziej pozytywne. Pierwsze dni wypełniały nam spacery mające na celu dokonanie spokojnego rekonesansu. Przyglądaliśmy się tutejszym rękodziełom. Zwracaliśmy szczególną uwagę na przedmioty z inkrustowanego drewna tui i cedru, wyroby snycerskie, srebrne naczynia, misternie zdobioną biżuterię i ciekawe wzory tkanin, z których uszyte są rozmaite bluzki, suknie, katany, ale też tkane kobierce i solidne dywany. Zaglądaliśmy na targ rybny, gdzie można za naprawdę niewielkie kwoty kupić świeżo wyłowione najróżniejsze skarby oceanu. Te wprost ze stoiska wystarczy zanieść do pobliskiej smażalni, by po chwili delektować się smacznymi rybami i owocami morza. Chętnie zaglądaliśmy także do klimatycznych sklepików muzycznych, w których obok płyt CD i winyli eksponowane są także ciekawe etniczne instrumenty muzyczne. Trudno też przejść obojętnie obok stoisk z intensywnie pachnącymi przyprawami. Ich stożki wyłaniające się z ogromnych pojemników przyciągają wzrok intensywnymi barwami.
Oczywiście marokańscy sprzedawcy nie byliby sobą, gdyby nie zagadywali przechodniów wyglądających na rasowych turystów a nie lokalnych mieszkańców. Temu się wcale nie dziwimy. Jednakże gdy tylko informowaliśmy, że nie jesteśmy zainteresowani kupnem, konwersacja schodziła na kurtuazyjną wymianę informacji o pochodzeniu, znajomości Maroka i wrażeniach z Essaouiry. No i oczywiście humorystyczne elementy popisu lingwistycznych umiejętności, podczas których Marokańczycy wymieniają znane polskie słowa. Obok typowych zwrotów grzecznościowych, nazwiska Lewandowskiego, pojawiają się też pikantniejsze ozdobniki językowe.
Specjalne ciasteczka i inne delicje w Essaouirze
Podejmując temat sprzedawców, trzeba jeszcze wspomnieć o szczególnej kategorii handlarzy ulicznych specjalizujących się w nietypowych wyrobach cukierniczych i innych „rarytasach”. Otóż spacerując po medynie, zwłaszcza w okolicach placu Moulay Hassan, trudno nie trafić na mężczyzn noszących drewniane tace wypełnione ciasteczkami. Te jednak nie są zwyczajnymi słodkościami. Kiedy tylko sprzedawcy dostrzegają turystów, natychmiast podchodzą do nich i z szelmowskim uśmiechem oraz tajemniczym zmrużeniem oka zdradzają, że asortyment obejmuje „space cookies”. To rzekomo ciasteczka z haszyszem. Czy jednak rzeczywiście przypominają smakiem i efektami słodkie przekąski znane choćby z wycieczek do Amsterdamu? Z relacji kilku poznanych w Essaouirze osób, które skusiły się na zakup i skosztowanie space cookies – wynika, że więcej tu mamienia i budowania napięcia marketingowego podczas zachęcania do kupna niż prawdy o składzie ciasteczek.
Poza tymi „cukiernikami” na ulicach medyny nieustannie można natknąć się na sprzedawców haszyszu. To powszechny proceder w Maroku. I mimo że zarówno sprzedaż, posiadanie i konsumowanie haszyszu są tu nielegalne, to niewielu się tym przejmuje. Z opowieści znajomych Marokańczyków wiemy jednak, że zdarzają się też podstawieni funkcjonariusze, którzy wtapiając się w tłum, oferują sprzedaż kosteczek haszyszowych. W konsekwencji albo można otrzeć się o konsekwencje prawne albo poznać zasady marokańskiej korupcji.
Co do samych sprzedawców ulicznych – wiemy już, że należy kategorycznie odmówić zakupu specjału. Grzecznościowe zapewnienie „thanks, maybe later” wiąże się z tym, że sprzedawca uzna to za autentyczne zapewnienie późniejszej transakcji. Znamy to z autopsji, kiedy to jeden ze sprzedawców przez kilka dni „przypadkowo” na nas trafiał. I kiedy kolejnego dnia znów odmówiliśmy zakupów, zdenerwował się, rzucając nam na pożegnanie stek przekleństw, w tym życząc „bad day” i „eat shit”. No cóż, człowiek nieustannie uczy się na błędach…. Essaouira nie jest tu wyjątkiem.
Zakupy z wycieczką i wykładem w gratisie
Jak też powszechnie wiadomo – przygoda w Maroku nie może pomijać targowania się, które należy do dobrego tonu w relacjach między klientem a sprzedawcą. Do tego jednak trzeba mieć chyba predyspozycje i talent. No i wiedzieć, od jakiej kwoty należy startować, a jaka z kolei jest tą finalną. My cały czas tę trudną sztukę targowania się kształcimy i trenujemy. Czasem jednak odpuszczamy, jak choćby podczas zakupu chroniącej przed silnym wiatrem bluzy, którą ochrzciliśmy „kataną z dywanu”. Obchodząc kolejne sklepiki i wdając się z każdym sprzedawcą w zwyczajowe pogawędki, przymierzając dziesiątki kurtek – byliśmy już nieco zmęczeni samym pomysłem zakupu.
Stąd, kiedy trafiliśmy do jednego z ostatnich na naszej drodze sklepiku, w którym sprzedawca nie starał się za wszelką cenę opchnąć nam towaru, a ze szczerością po prostu wyznał, że sezon na grube katany się kończy, więc i wybór kurtek ma dość skromny – podjęliśmy decyzję, że właśnie u niego dokonamy zakupu. Szybka przymiarka i „katana z dywana” zaklepana. Kurtka nie miała jednak zapięcia na zamek błyskawiczny, na którym nam trochę zależało. I wówczas sprzedawca zapakował towar do siatki, zostawił sklepik na oku sąsiednim sprzedawcom, a z nami udał się w głąb medyny, by w drodze do krawca kupić jeszcze odpowiedni zamek.
W czasie, gdy specjalista w maleńkim ciemnym warsztacie z maszyną do szycia, zajmował się zakupioną kurtką, my udaliśmy się na półgodzinny spacer. Oczywiście w towarzystwie sprzedawcy. Ten okazał się porywającym rozmówcą, inteligentnym obserwatorem świata, potrafiącym też z dystansem spojrzeć na własny kraj i przekazać nam w czasie wędrówki po Essaouirze mnóstwo informacji o historii, polityce, religii i obyczajowości marokańskiej. A po wycieczce odebraliśmy katanę, zyskując nie tylko chroniące przed wiatrem okrycie, ale też nowego znajomego.
Essaouira i duch bohemy
Essaouira jest także wymarzonym miejscem dla koneserów muzycznych popisów ulicznych grajków. Tych nie brakuje nie tylko na ulicach medyny, ale też w knajpkach wzdłuż nadmorskiej promenady. Solowe popisy wirtuozów gitary, zespoły grające znane covery w ciekawych aranżacjach, muzycy wykonujący marokańskie utwory z nurtu gnaoua łączą się tu z zabawą, w którą chętnie wciągają się przechodnie. Nierzadki jest widok chwytających za mikrofon widzów, rzucających się w wir tańca turystów i zadowolonych z sączących dźwięków maluchów, które chętnie wrzucają otrzymane od rodziców drobniaki do futerałów gitar czy kapeluszy.
Zdarza się też spotkać grajków z odległych zakątków świata. Ci, żyjąc w drodze od dłuższego czasu, trafiają do tego marokańskiego miasta, dzieląc się swoją zajawką. Jednego dnia, spacerując ulicami medyny, natknęliśmy się właśnie na takiego wędrowca z Japonii, który od dziesięciu lat kręci się po globie z nieodłączną gitarą.
Essaouira – miejsce, które w latach 70-tych ubiegłego stulecia stało się mekką hippisów – zdaje się być nadal idealnym miejscem dla artystów szukających azylu i ducha wolności. Mieszkańcy miasta nieustannie przypominają tamte czasy, pielęgnując pamięć o wizycie Jimmiego Hendriksa w Essaouirze. Materialnym dowodem tego są liczne wizerunki genialnego gitarzysty – na murach, w sklepikach muzycznych, T-shirtach i oczywiście legendy powtarzane przez fanów. Rzekomo wielu mieszkańców Essaouiry wierzy w to, że jest potomkiem Hendriksa i nawet w ten sposób się przedstawia.
Na plaży z kolei właściciele wielbłądów oferują turystom przejażdżki „do zamku Hendriksa”. Oczywiście – jak to z legendami bywa – nie ma w tym zbyt wiele prawdy, bowiem ani to zamek, ani własność autora „Hey Joe”. Mityczne ruiny doczekały się jedynie naciąganej interpretacji jakoby inspirowały Hendriksa do stworzenia „Castles Made of Sand”. Choć łatwe do zweryfikowania fakty temu przeczą (utwór znalazł się na płycie „Axis: Bold as Love” z 1967 roku, więc na dwa lata przed wizytą Hendriksa w Essaouirze), miejscowi pielęgnują legendę i uparcie ją powtarzają.
Plaża bez parawanów
Dla miłośników wylegiwania się na plaży, którym nie do końca odpowiada zawłaszczanie przestrzeni szczelnie chronionej przed sąsiadami parawanami – Essaouira może się wydać wprost rajem. Tu bowiem piaszczystego nabrzeża nie zabraknie dla nikogo. Teren jest dobrze zagospodarowany. Wydzielone są na nim części, z których korzystać mogą miłośnicy kąpieli i plażowania, gier zespołowych czy też fani wszelkich sportów wodnych. Kawiarnie i restauracje przy plaży oferują odpoczynek na ogrodzonych terenach. Tam na gości czekają nie tylko leżaki, ale też wygodne łóżka. Na boiskach plażowych powszechnym widokiem są mieszkańcy Maroka, nawet w bardzo zaawansowanym wieku, grający w piłkę nożną.
Szerokie, ciągnące się kilometrami plaże zapewniają relaks, w którym jedyną uciążliwością może być wiatr. Ten czasem osiąga ogromną siłę i staje się nieco męczący. Wszakże nie bez powodu Essaouira posiada przydomek „Wietrznego Miasta”. Sami przekonywaliśmy się o tym wielokrotnie, czy to goniąc po ulicach i szukając na dachach riadów czapki strąconej przez silne podmuchy czy też podczas dłuższych spacerów wybrzeżem, z których wracaliśmy z nadbagażem w postaci piasku, którym wiatr obdarował nas w każdym zakamarku ciała.
Surferski klimat, czyli poczuj wiatr we włosach
Wietrzny charakter miasta niesie za sobą jednak kolejną cechę wyróżniającą ten marokański zakątek. Essaouira bowiem jest rajem dla wielbicieli sportów wodnych, dla których wiatr jest siłą napędową. I z tego powodu miejsce bywa określane „marokańską Kalifornią”, do której przez cały rok ściągają z całego świata rzesze amatorów surfingu (tu akurat wiatr nie jest wskazany), wind- czy kitesurfingu. Dotychczas tę zajawkę znaliśmy tylko z filmów o wakacyjnym klimacie, dynamicznych fotografii czy też z bujających hitów z lat 70-tych The Beach Boys. Wyobraźnia nie sięgała tak daleko, by pomyśleć o samodzielnych wyczynach na desce. Tymczasem – Essaouira postawiła na drodze jednocześnie wyzwanie i szansę, by zaznać wiatru we włosach podczas prób śmigania na falach Oceanu Atlantyckiego.
Decydując się na dłuższy pobyt w Essaouirze z pomocą Anne trafiliśmy do położonego za murami medyny Surf House’u, którego właścicielem okazał się sympatyczny i pomocny Youssef. Z czasem okazało się, że na swoim koncie ma wiele sukcesów sportowych w reprezentacji kraju. Żadna fala oceaniczna nie jest mu straszna, a tytuły mistrzowskie potwierdzają poziom jego umiejętności. Prowadzony przez niego dom surferski oddaje pasję właściciela. A dowodem jest otaczający miejsce sprzęt sportowy i prowadzone lekcje zarówno dla początkujących, jak i zaawansowanych.
Surferska atmosfera nowego domu
W Surf Housie początkowo planowaliśmy zostać miesiąc, znajdując zakwaterowanie w jednym z siedmiu tematycznych pokojów. Trafiliśmy do pomieszczenia nazwanego Boho, którego wystrój od razu przypadł nam do gustu. Z ciekawością jednak zaglądaliśmy też do pozostałych: Namaste, Music, Sahara, Berber, Surf czy też Rasta. Domowa atmosfera, rotacyjne towarzystwo gości Surf House’u, przyjazne nastawienie i otwartość Youssefa oraz personelu sprawiły, że pobyt przedłużaliśmy, decydując ostatecznie pozostanie do końca trwania marokańskiej wizy. Nie byliśmy odosobnieni w długoterminowym najmie pomieszczenia u Youssefa. Kilka dni przed nami zameldował się tutaj żyjący od dziesięciu lat w drodze Marat – Rosjanin, z którym szybko złapaliśmy nić porozumienia. I nic nie wskazuje na to, by ten pochodzący z Sankt Petersburga gość szybko opuścił Yousurf.
Obcowanie z ludźmi, dla których deska i fale oceaniczne to kwintesencja szczęścia, sprawiło że apetyt na spróbowanie swoich sił wzrastał. I tak zaczęła się przygoda najpierw z surfingiem, a potem kitesurfingiem. Lekcje pod okiem brata Youssefa – Mohammeda, samodzielne wyprawy na plażę z deską, ćwiczenia pod okiem Marata połączone z determinacją i wytrwałością stopniowo przynosiły efekty i dawały coraz więcej frajdy.
Żyj powoli, czyli styl życia w Essaouirze
Essaouira dała nam wiele. Zaznaliśmy tu życzliwości i otwartości rodowitych Marokańczyków, stając się dobrymi znajomymi pobliskich sklepikarzy każdego dnia starających się nauczyć nas nowego słowa w ich języku. Poznaliśmy interesujących, nietuzinkowych ludzi z całego świata, którzy odwiedzając Essaouirę, odnajdywali w niej nie tylko orientalny klimat, ale też miejsce pozwalające oderwać się od korporacyjnego pędu i rywalizacji. Potwierdziliśmy nasze dotychczasowe przekonania o tym, jak krzywdzące są stereotypy i uprzedzenia wobec odmiennej kultury, religii i obyczajowości. Nauczyliśmy się, że można żyć powoli, bez zbędnego stresu, poddając się wiatrowi zmian i falom, które czasem rzucają nas na nieznane, ale przyjemne wody…